środa, 1 grudnia 2021

Z miłości do bycia

Pierwszy grudnia, pierwsze przymrozki, pierwszy śnieg, a moje kwiaty jakby wbrew swojej naturze - nie przestają zakwitać. Lobelia niebieszczy się w pełnej krasie, pelargonia wprawdzie przywdziewa coraz więcej żółtych liści, a aksamitki już niemal w ogóle ich nie mają, ale pęd do życia powoduje, że uparcie wydają nowe pąki. Dopiero co na zimowy spoczynek wysłałam wielkokwiatowe begonie bulwiaste – królowe rabat i balkonów. Z pękającym sercem, niczym kat, obcinałam kolorowe naręcza w pełnym rozmachu ich bytu, wiedziałam jednak, że jeśli mają obudzić się do życia za rok, muszą trafić do piwnicy nim dopadnie je mączniak, szara pleśń czy zwykłe wychłodzenie. Jednoroczne miały gościć na balkonie do naturalnej śmierci, tej jednak skutecznie się opierają. Oprócz zawsze mile widzianych puchatych pszczół i trzmieli, moje kwiaty zapylane były przez – już nie tak mile widziane – motyle. Te ostatnie bowiem namiętnie składają w moim zagonku larwy. Wielkie liście komarzycy nikły w oczach pożerane przez wygłodniałe gąsienice-bestie. W ruch od razu poszły ostre środki, wszak: albo one, albo moje kwiaty! Dodam, że zwykle staram się egzystować w jako takiej symbiozie z owadami. Pająkom pozwalam wić pajęczyny na balkonowej barierce do woli, lecz jeśli przekroczą granicę i zbliżą się do mieszkania, wypowiadam im wojnę, w której szans nie mają. Podobny los miał spotkać poczwarki motyli. Na opakowaniu zapewniano o efekcie już „od pierwszego oprysku”, a tu nic. Larwy rosły, liści ubywało. I wtedy TO zobaczyłam. Ten kokon! W mig postawiłam krzyżyk na mojej roślinie oczekując już tylko cudu narodzin motyla. Cud zdarzył się mimowolnie, a moje zielone kłącze, o dziwo, wydało nowe liście i do dziś ma się całkiem dobrze.

Zadziwia mnie ten pęd do życia, widoczny zresztą nie tylko na moim balkonie. Czy z miłością jest podobnie? Czy i tej nic nie powstrzyma? Obawiam się, że to tylko mrzonka. Życie jest siłą na swój sposób ślepą (choć niektórzy twierdzą, że kierowaną przez rozumny Byt). Jednakowoż miłość nie jest wyłącznie instynktem, a świadomość i wolność paradoksalnie bywają jej hamulcem. Kochać, to jedno, być z kimś, to zupełnie co innego.

Ostatnio czytałam niezwykle ciekawą książkę. Jej autor podważa powszechnie panującą opinię, jakoby cywilizacja, wraz z rolnictwem i własnością prywatną, stała się lekarstwem na tępych jaskiniowców walących się po głowach maczugami. Twierdzi on, że było wręcz odwrotnie. Jego teza głosi, iż człowiek pierwotny żył w wolności i równości, a problemy zaczęły się, gdy pierwsza osoba ogrodziła kawałek ziemi mówiąc: „to moje”. Zbieracze dzielili się bowiem wszystkim, nierówność zaś pojawiła się dopiero wraz z praktyką własności. Fortyfikacje, to efekt osiedlania się w jednym miejscu, wcześniej praktycznie nie było wojen. Bez własności nie było o co walczyć, osiadłe życie natomiast uczyniło nas bardziej nieufnymi wobec obcych. O ile drogi koczowników stale się krzyżowały, o tyle mieszkańcy wsi skupiali się już głównie na swojej społeczności i własności. Tezę tę potwierdza również archeologia. Co więcej, rozwój własności prywatnej i rolnictwa położył kres epoce profeminizmu. Mężczyźni w prymitywnych społeczeństwach spędzali znacznie więcej czasu ze swoimi dziećmi, a wychowywanie było wspólnym obowiązkiem całego plemienia, co przyczyniało się do budowania w młodym pokoleniu obrazu świata jako „miejsca do dawania”, ale to już osobny temat. Koczowniczy tryb życia kontra rolnictwo, to ponadto ruch i urozmaicona dieta kontra monotonia i katastrofy. Jeden nieudany zbiór, jeden wirus i mamy koniec generacji.

Analogicznie rzecz ma się z moim kobiercem kwiatów. To nie motyle z ich larwami popełniły błąd. To ja, tworząc łąkę na balkonie, powołałam do życia coś wbrew naturze. Z miłością bywa podobnie. Nie w tym miejscu i nie w tym czasie, wbrew zasadom. A jednak… Poczwarka stała się motylem, a kwiaty uparcie kwitną.


Sierpniowy kokon

Kwiaty kwitnące w grudniu




sobota, 31 lipca 2021

Czy Projekt okazał się doskonały?

Czy patrząc na góry, morze lub inne ulubione widoki ogarnia Was podziw i uwielbienie dla przepięknych krajobrazów? Z kolei jakie uczucia przepełniają Wasze serca na myśl o pająku wstrzykującym w ciało swojej ofiary jad rozpuszczający jej wnętrzności? 

Niedawno pisałam o żukach leśnych i o moim upodobaniu do stawiania ich na nogi. Pewnego razu, zobaczywszy bezradnie wymachującego nogami osobnika leżącego na swym pancerzu, pochyliłam się, by go odwrócić. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że żuk jest już martwy, a dojrzany przeze mnie ruch, to mrówki, zatwardziale próbujące go dźwignąć. Sprytnie zajęły symetryczne pozycje  ciekawe jak się dogadały kto gdzie stanie. Czyżby instynkt? Z całą pewnością Stwórca musi być inteligentnym Projektantem! I – jeśli przyjąć optykę obserwatora chłodno przyglądającego się jakiemuś „wynalazkowi” – przedstawienie to można uznać za cudowne, patetyczne i całkiem doniosłe. 

Jeszcze chwilę temu myślałam o ratowaniu żuków, nagły zwrot akcji i moja uwaga koncentruje się na mrówkach, którym skapnęło tyle cennego pożywienia. Jakież to wszystko mądre! Bez wątpienia światem nie rządzi chaos. Wszystko „trzyma się kupy”. Prawa kierujące naturą są spójne i logiczne, jak cały łańcuch pokarmowy, tyle że te reguły są w sumie całkiem okrutne. Nie widzę nic wzniosłego w byciu konsumentem wyższego rzędu (który zresztą w łańcuchu pasożytów stoi na samym dole). 

Świat nie jest chaosem, skądinąd jawi mi się jako absurdalny. Na czym polega jego wewnętrzna sprzeczność (absurdus = niespójny)? Cała ta logika nie prowadzi do niczego, poza cierpieniem, a wszelkie poszukiwania szczęścia, skazane są na porażkę. Lecz póki życia, póty nadziei. Z tym wielkim hasłem Tolkiena w sercach i na ustach szukamy miłości i spełnienia. Tymczasem wszystko to dzieje się jakby pod prąd i na przekór rządzącym nami prawidłom. Celowość świata zdaje się być wewnętrznie sprzeczna, a zatem świat jest absurdem. Chyba że jego celem jest cierpienie, my jednak uparcie dążymy do prawdy, dobra i piękna, tyle że te jakoś uparcie nam się wymykają, co ostatecznie czyni nas ludzi, z tym swoim pragnieniem i poszukiwaniem wzniosłych wartości, bardziej żałosnymi niż szczury doświadczalne umieszczone w labiryncie.

Coraz częściej ogarnia mnie poczucie, że świat nie jest doskonałym tworem Boga, a jedynie areną nieustającej walki i cierpienia. Osa składająca jaja w żywej gąsienicy i larwy zjadające ją od środka. Twórca teorii ewolucji, Karol Darwin, doszedł do wniosku, że tylko potwór mógłby coś takiego wymyślić. Trudno odmówić mu racji. To prawda, że w krainie zwierząt da się zaobserwować życie emocjonalne, bezinteresowność, radość, zabawę, smutek czy rozpacz, ostatecznie jednak te wrażliwe, uczuciowe istoty i tak muszą się nawzajem zeżreć, by przetrwać. 

Zbyć często pytania o zło i cierpienie zbywa się frazesem o jakimś wielkim planie, niepojętym dla skończonych ludzkich umysłów. Plan może i jest, ale wydaje się on nie mieć nic wspólnego z dobrym i troskliwym Bogiem, a takiego uparcie szukam. Jak ufać i wierzyć w miłość bezdusznego, inteligentnego Projektanta? Można się Go co najwyżej bać, lecz miłość i lęk w parze nie idą.

Boże Miłosierny, czy istniejesz naprawdę, czy jesteś wyłącznie moją potrzebą akceptacji miłości i bycia kochaną? Czy istniejesz naprawdę, czy wymyśliłam Cię, bo bez świadomości, że jest Ktoś, kto mnie absolutnie i bezwarunkowo kocha i przyjmuje, tak trudno żyć... Nie szukam Pierwszej Przyczyny, Nieporuszonego Poruszyciela, Koniecznego, Nieskończonego, Najdoskonalszego, kierującego wszystkim Absolutu, a Boga bliskiego. Ten z kolei sprawia raczej wrażenie słabego wobec zła i cierpienia. Jakby mówił: chcesz kochać – kocham razem z Tobą, masz nadzieję – żywię ją i ja, cierpisz – cierpię wespół, lecz nie odejmę Ci ni grama cierpienia i nie urzeczywistnię Twych nadziei. Bóg obojętny czy słaby? Tylko czy Boga, który nie jest wszechmocny, w ogóle można Bogiem nazywać? Pytanie o Projektanta pozostaje bez odpowiedzi...

Pragnienie Ciebie, nie czyni Cię rzeczywistym... Mimo to ośmielam się prosić bądź. Bądź, proszę Cię, Boże i okaż się Miłością.

 






piątek, 30 lipca 2021

O żuku leśnym nieco sentymentalnie

Ten piękny, metaliczny gatunek chrząszcza, to prawdziwy leśny sanitariusz! Bez gadania bierze na siebie brudną robotę, sprzątając las z butwiejących liści, igliwia, mchu czy kory drzew. Nadmiar pokarmu zakopuje w podziemnych tunelach, co nie tylko pozwala utrzymać las w czystości, ale dodatkowo poprawia jakość i strukturę gleby. Martwe cząstki użyźniają ją bowiem, a tunele spulchniają. To, co go wyróżnia, to jego zdolność orientacyjna w otoczeniu. Rzec można - wyposażony jest w naturalny kompas! Potrafi kierować się względem położenia Słońca, światła Księżyca czy Drogi Mlecznej. Wspaniały i wyjątkowy, choć dla większości pozostanie zwykłym "gnojarzem". Przemierzając leśne ścieżki napotkasz go niemal na każdym kroku. W swojej tułaczce jest niczym miniaturowy czołg, choć niekoniecznie wykazuje się wielką sprawnością.

Jak już ustaliliśmy, las bez niego nie byłby w stanie prawidłowo funkcjonować, mimo to, co i rusz kończy pod podeszwą buta, kołem rowerowym ...czy po prostu "usycha" lądując do góry nogami. Zrobiłam ostatnio mały eksperyment. Zaczęłam liczyć napotkane żuki - osobno martwe, osobno żywe. Na 110 "sztywnych" przypadło 15 żwawych, choć połowa tych drugich jak nic zasiliłaby grono tych pierwszych, jeśli nie pomogłabym im "stanąć na nogi". Przy sto-dziesiątym byłam jeszcze całkiem "w polu", jeśli chodzi o moją drogę do domu, co oznacza, że statystyka była wciąż niepełna, poczułam jednak, że nieuchronnie zbliżam się do granicy zwanej fachowo nerwicą obsesyjno-kompulsywną. Odpuszczenie martwej grupy przyszło bez problemu. Gorzej z tymi "wywrotowymi". Widzisz, że się ruszają i nie sprawisz, by szły dalej, pełniąc swą nieocenioną misję dla świata?
OK. Stawiam na nogi jednego, drugiego, siódmego... lecz ile można? Niepodobna uratować wszystkie, zresztą czy w ostatecznym rozrachunku zbawienne poruczenie okazałoby się takie użyteczne? Najpewniej zachwiałoby całym ekosystemem. Natura już sobie dobrze to "obliczyła"!
Natura... bezduszny kalkulator-regulator istnień.
...pomyślałam z żalem
...i postawiłam na nogi kolejnego żuka...






piątek, 16 lipca 2021

O (bez)sensie śmierci

Śmierć – przerwane marzenia, niezrealizowane plany.

Jedna z moich Koleżanek przeżyła ostatnio wielką tragedię. Przyszła synowa zmarła praktycznie na jej rękach. Udławiła się kolacją. Nie miałam okazji poznać tej młodej kobiety, tragizm historii sprawił jednak, że odczułam ją w jakiś osobisty sposób. Złapałam się też na pewnej refleksji. Pomyślałam – co za bezsensowna śmierć. Lecz to spostrzeżenie zrodziło od razu kolejne i powstała konstatacja – czy jakakolwiek śmierć ma sens? Czy gdyby cierpiała, dajmy na to na raka, każdego tygodnia umierając niejako stopniowo na nieuleczalną chorobę i to ostateczne zamknięcie oczu byłoby (z pewnego punktu widzenia) wybawieniem – czy wtedy ta śmierć miałaby sens? W gruncie rzeczy wszyscy, odkąd pojawiliśmy się na tym świecie, zbliżamy się nieuchronnie do śmierci, gasnąć jakby „na raty”. Przedwcześnie czy też „o czasie”. Kto zresztą miałby decydować kiedy jest ten właściwy, choć w dobie powszechnej eutanazji okazuje się, że są i tacy, którzy ośmielają się decydować. Ja takiej odpowiedzialności na siebie brać nie zamierzam.

To może gdy umiera zupełnie stary człowiek – może wtedy taka śmierć ma sens? Był prawy, dobrze żył, a teraz odchodzi w spokoju. Notabene, czy to odchodzenie jest spokojne czy raczej pełne trwogi, to też kwestia nie do zbadania inaczej, jak tylko na drodze własnego doświadczenia. Tyle że wrażeniami z „przygody” już się z nikim nie podzielimy. Gdzie jest granica sensu śmierci i czy w ogóle można o takiej mówić? W moim odczuciu dobrze przeżyte życie nie nadaje znaczenia jego końcu, a jedynie samemu życiu. 

I tu dochodzimy do sedna. Śmierć i cierpienie pozostaną dla mnie na zawsze bezsensem. Nie zamierzam nadawać im go na siłę. Jest to przestrzeń, której nie potrafię wyjaśnić. Przestrzeń zdecydowanie większa ode mnie, większa od mojego pojmowania i zgadzam się na to, by została bez odpowiedzi. Jedyne, co mogę, to próbować odnajdywać się w niej, mimo dojmującego poczucia absurdu.

Pewne małżeństwo starało się trzynaście lat o dziecko. Kiedy w końcu im się udaje, kochający mąż i ojciec umiera na raka, podczas gdy jakiś inny brutal, znęcający się nad rodziną, ma się dobrze. Wiele by można mnożyć przykładów.

Racjonalizowanie wymiaru cierpienia i śmierci, doszukiwanie się celu, przede wszystkim zaś mieszanie do tego Boga, który rzekomo z rozmysłem posługuje się bólem jako narzędziem wychowania krnąbrnego człowieka, to wielkie nieporozumienie. 

Czy mam lepszy pomysł na rozstrzygnięcie tematu? Nie. Po prawdzie nie mam żadnego. Niepełnosprawności mojego dziecka też nie zamierzam wyjaśniać, przypisywać jej jakiegoś głębszego wymiaru. Jego autyzm jest kompletnie bez sensu. Owszem – uczy mnie nieustannie większej uważności, radości ze zwykłej codzienności, z małych sukcesów, ale niewykluczone, że umiejętności te mogłabym nabyć i na innej drodze. Nie uważam jakoby choroba syna była niezbędna dla mojego rozwoju Człowieczeństwa. 

Teza jest zatem następująca: sens śmierci tej dziewczyny – żaden bądź nieznany. 

Czy wobec tego pozostaje nam jedynie żyć niczym marionetki ślepego (bądź nie ślepego) „Losu”? Żadną miarą. Warto mieć poczucie sprawczości, nadawać sens swojemu życiu, działać, budować dobro wokół siebie. Lecz lepiej zbytnio się nie przywiązywać do swoich kreacji, chyba że tych wewnętrznych. Ich bowiem nikt nam nie odbierze, nawet śmierć. 

Z punktu widzenia człowieka wierzącego, śmierć, jako spotkanie twarzą w twarz z Bogiem, jako początek nowego, lepszego życia, to najgłębszy cel istnienia ludzkiego. Nie da się ukryć, że śmierć jest czymś nieuniknionym i to do niej wszystko zmierza. Mimo to, nie chcę odczytywać swojego doczesnego życia tylko i wyłącznie przez jej pryzmat. Warto mieć ją na względzie, być świadomym, że życie jest niejako drogą nieuchronnie prowadzącą do śmierci, jednak coś we mnie burzy się przeciwko spychaniu na dalszy plan samej drogi. Skoro tu jestem, skoro dane mi było iść tą drogą i jej kosztować, nie jest dla mnie bez różnicy jak owa droga wygląda. I to ze względu na drogę samą w sobie, nie na jej koniec. Nadto, wcale mi się do owego końca nie śpieszy. 

Jeśli za K. Rahnerem uznamy, że "śmierć jest... czynnym spełnieniem (się człowieka) od wewnątrz, aktywnym doprowadzeniem siebie do spełnienia, wzrostem, który zachowuje życia człowieka, i wejściem w totalne posiadanie samego siebie, jest zrealizowaniem samego siebie i pełnią osobowej rzeczywistości, jaką człowiek się stał przez swoje własne wolne akty" (K. Rahner, Słownik), jeśli śmierć wieńczy i kończy osobową realizację człowieka, to tym bardziej nie będę jej wyglądać, wiele mi bowiem jeszcze potrzeba czasu na stawanie się Człowiekiem.

W ujęciu M. A. Krąpca (Człowiek w perspektywie śmierci) w sensie biernym śmierć, to biologiczny rozkład, w sensie czynnym zaś, to realne przeżycie ducha, w którym czlowiek  "konstytuuje się bytem naprawdę osobowym, zdolnym do podjęcia ostatecznych decyzji ludzkich"

Jeśli śmierć faktycznie jest koncentracją ziemskich wyborów człowieka, to z pewnością jest momentem doniosłym, a może nawet wzniosłym. Lecz jawi mi się taką nie tylko ze względu na to, co po niej nastąpi, ale również ze względu na drogę, która do śmierci prowadzi. Nie chcę umniejszać śmierci, a raczej dodać jeszcze więcej wzniosłości samemu życiu. Chcę bronić ją przed trywializowaniem i umieszczaniem w ramy ograniczonego ludzkiego pojmowania.

Śmierć jest o tyle szczególna, że otwiera na spotkanie z Bogiem. Jednak w tym ujęciu śmierć miałaby dla mnie sens stricte tylko, jeśli to ona sama byłaby źródłem więzi z Bogiem, a tak w moim przekonaniu nie jest. Człowiek powołany został do życia; relacje, które tworzy, korelacje wiary, nadziei i miłości, dokonują się tu, w czasie jego ziemskiej drogi, która ma sens sama w sobie. Doniosłość śmierci bierze się zatem z doniosłości życia, które do niej prowadziło.

Nie chcę sprowadzać śmierci do – skądinąd ważnego – spotkania z Bogiem, czy – jeszcze gorzej – uwolnienia od balastu ciała. Za Tomaszem z Akwinu, a także kontynuatorami jego myśli – M. A. Krąpcem i J. Piperem powiem, że to właśnie połączenie dyszy z ciałem czyni nas pełnym Człowiekiem, stąd śmierć jest wręcz swoistą tragedią – jest rozdarciem bytu. Ośmielę się wyjść z koncepcją, że w śmierci chodzi o coś więcej niż o Boga. Chodzi również o samego człowieka. Bo czyż i Bogu nie o człowieka samego chodzi? Czy jedynym odniesieniem człowieka winien być Bóg? A co z odniesieniem do siebie samego? Czy to jest już nieważne? Lub tylko, jeśli – odnosząc się do siebie samego  de facto odnosimy się do Boga ..w nas..?

Wciąż jestem na drodze „stawania się” i nie znam odpowiedzi na wiele pytań. Wiele z nich pewnie zostanie bez odpowiedzi. I niech tak będzie. Znaki zapytania nie są złe. Stawianie na siłę wykrzykników i kropek tam, gdzie natura rzeczy ewidentnie nas przerasta, to jakby powiedzieć – mogę już umrzeć, moje Człowieczeństwo dokonało się. 

Śmierć jest tylko właściwością życia, ale to nie ona decyduje o naszym losie, rzekomo stanowiąc – jak twierdzi L. Boros – „pierwszy w pełni osobowy akt człowieka”. Te dokonują się już w ziemskim życiu. Nie wyolbrzymiałabym roli śmierci. O wiele większa jest miłość i to ona ma znaczenie w momencie śmierci, to ona decyduje o spotkaniu z Bogiem. Śmierci mogłoby równie dobrze nie być. Jest bez sensu.

 


sobota, 24 kwietnia 2021

Dwie połówki pomarańczy

Mit o Androgynie zawarty został w Uczcie Platona, a tak opowiada o nim Arystofanes: 

Albowiem dawniej natura nasza nie była taka, jak teraz, lecz inna. (...) Obojniakowa płeć istniała wtedy, a imię jej i postać złożone były z obu pierwiastków: męskiego i żeńskiego. Dziś jej nie ma, tylko jeszcze w przezwiskach się to imię wala. Otóż cała postać człowieka każdego była krągła, piersi i plecy miała naokoło, miała też cztery ręce i nogi w tej samej ilości, i dwie twarze na okrągłej, walcowatej szyi, twarze zgoła do siebie podobne. Obie patrzyły w strony przeciwne z powierzchni jednej głowy. (...) Strasznie to były silne istoty i okropnie wolnomyślne, tak że się zaczęły zabierać do bogów i do nich się odnosi to, co Homer mówi o Efialtesie i Otosie, to, że już zaczęli robić schody do nieba*.

Jest to opowieść o przekraczaniu przeciwieństw oraz łączeniu ich w sobie w idealną całość i jedność. Niestety, wobec zuchwałego pragnienia człowieka, by dorównać bogom, rozgniewany Zeus porozcinał ludzi na połówki, by utraciły siłę. Rozdzielone płcie do dziś tęsknią za sobą i podświadomie dążą do stopienia się w jedno, do powrotu do dawnej natury, kiedy stanowiły pełnię.


Czy metafora dwóch połówek oznacza, że jest nam pisana jedna tylko osoba i jeśli z jakiegoś powodu miniemy się, bądź nasze drogi zwyczajnie się rozejdą, nie będzie nam dane przeżyć już w tym życiu wielkiej miłości, co najwyżej w udziale przypadnie nam nagroda pocieszenia? W życiu Justyny przed laty był Ktoś, o kim wie, że byłaby z Nim bardzo szczęśliwa. Z rożnych względów jednak, lecz - bynajmniej - nie z braku miłości, rozeszli się. Dziś również Kogoś kocha i wie, że jest to miłość jej życia. To jak to jest - który z nich jest jej Połówką? Sądzę, że ...obaj mogliby nią być. Na tamten czas, właściwy dla owego etapu jej życia, był nią ten pierwszy, zaś wobec jej aktualnej dojrzałości, rzeczoną Połówką jest obecny. Gdyby ten dawny związek nie rozpadł się, z pewnością i ona byłaby dziś inna. To trochę jak z GPSem. Gdy zbłądzisz, następuje modyfikacja i nowy plan, nowa droga do jednego celu, jakim jest życie w miłości. Powie ktoś, że to mało romantyczna koncepcja. Ja sądzę, że na wskroś optymistyczna. Idealnie dobrane połówki - Romeo i Julia czy Oliver i Jenny z Love story - skończyły raczej marnie. Chcę przez to powiedzieć, żeby za nic w świecie się nie poddawać, bo - jak pisał ks. Twardowski - "i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą".

Mit o dwóch połówkach, to fałszywy schemat, który powoduje, że za wszelką cenę, a czasem wręcz na siłę, próbujemy dopasować siebie do partnera i na odwrót. W ten sposób robimy z naszą indywidualnością to, co owa maszyna do golenia z twarzą:


Jeden z naukowców opracował robota do golenia twarzy. Na konferencji prasowej dziennikarz zapytał: jak to możliwe, że ten robot będzie golił każdego, skoro każdy mężczyzna ma inną twarz?  Tak, zgadza się, ale tylko do pierwszego golenia - odparł naukowiec.


Dowcip ten pokazuje, że nie ma dwojga takich samych ludzi i niepodobna, by osiągnąć absolutną jedność z drugim człowiekiem. Spójność, do której warto dążyć, to spójność ze sobą. Owe dwie połówki, które potrzebują, by złączyć się w całość, to nasza dusza i ciało. Dopiero kiedy zintegrujemy się w sobie, staniemy się zdolni do stworzenia trwałego i szczęśliwego związku z drugim człowiekiem. Formowanie partnera na własną miarę i wyobrażenie oraz żądanie od niego, by  - w imię miłości! - dopasował się do naszych zwyczajów i wizji idealnego związku, wydaje się być łatwiejsze niż kochanie drugiego człowieka takim, jakim jest; dużo prostsze niż przyjęcie go z całym "dobrodziejstwem inwentarza". Tyle że ta jazda na skróty niechybnie wyprowadzi nas w szczere pole. Oczekiwania i żądania bowiem, to prosta droga do frustracji i rozczarowania.


Dążenie do zespolenia się w całość, pragnienie doświadczenia pełnej jedności na poziomie duszy i ciała, jest czymś zupełnie naturalnym. Wbrew pozorom jednak, by doświadczyć harmonii z drugim człowiekiem, nie musimy niszczyć tego, co w nas różne. Zabijanie w sobie indywidualności, tego, co czyni nas kimś niepowtarzalnym i jedynym w swoim rodzaju, sprawia, że nie łączymy się w parę z realnym człowiekiem, lecz jedynie z naszym o nim wyobrażeniem. Prędzej czy później czeka nas w takim układzie zimny prysznic, rozżalenie i wzajemne pretensje. 


Nie twierdzę, że nie należy być wrażliwym na potrzeby partnera. Jeżeli Ona Ci mówi, że lubi dostawać kwiaty, to podaruj jej czasem to kolorowe piękno natury. Ty zaś Kobieto doceń tę różę i nie rób Mu awantury tylko dlatego, że nie przyszedł z całym naręczem. 


Partner Ewy uwielbia jajecznicę z dużą ilością cebuli, Ona zaś za cebulą nie przepada. Rozwiązali to tak, że przygotowują dwie osobne porcje. Jeśli zależy Ci na tym, by usiąść razem do śniadania, to zaopatrzcie się w dwie patelnie. Poznawanie zwyczajów drugiej osoby może być naprawdę fascynujące. I - bynajmniej - nie musisz jeść cebuli, jeśli jej nie lubisz. To naprawdę nie jest konieczne, by być blisko.

Przytuliwszy do siebie owe dwie połówki jabłka nie przycinajmy ich na siłę, jak w tym dowcipie o maszynie do golenia, byleby idealnie do siebie przylegały. Zapewniam Was, że jabłko z gruszką również mogą świetnie ze sobą współgrać. Udany związek bez wątpienia wymaga kompromisu. Jeśli jedno woli kłaść się spać wcześniej, to wskazane jest, by ta druga osoba, w swej nocnej aktywności, zachowywała się względnie cichoKompromis w tym wypadku rozumiem jako akceptację odmienności drugiego człowieka. Obcowanie ze sobą w zgodzie i równowadze, to sztuka, która wymaga pracy z obu stron. Nie chodzi jednak o to, by niwelować różnice między wami, lecz by uczyć się siebie nawzajem. Uczyć się akceptować odmienność drugiego człowieka, bo książę z bajki istnieje ...tylko w bajce.










środa, 14 kwietnia 2021

Wehikuł czasu

Wciśnięta w kanapę, szczelnie opatulona w koc, w chłodny poniedziałek wielkanocny, który w tym roku spędzałam u mamy, zwróciłam uwagę na małą szufladkę w stole. Stole, który trafił tu z mieszkania moich dziadków. Doskonale pamiętam tę zakazaną skarbnicę kolorowych pisaków i notesów, a także emocje towarzyszące zaglądaniu doń ukradkiem, jeszcze za czasów, gdy stół znajdował się u pierwotnych właścicieli. Bez namysłu rzuciłam się w jej kierunku. Dawna ekscytacja odeszła wraz ze śmiercią dziadków, pojawił się natomiast sentyment i wzruszenie. Pożółkłe zeszyty, wypisane flamastry, temperówka z żyletką... Na tamte czasy - prawdziwe klejnoty. Chwyciłam niewielką stertę papierów zamotaną gumką, która zresztą dawno straciła swoją elastyczność. W powietrzu zaczął tańczyć kurz, a nozdrza zaatakowała specyficzna woń starych kartek. I coś jeszcze. Coś, czego nie potrafię nazwać, ale bezbłędnie identyfikuję to jako swoisty zapach mieszkania moich dziadków.

Otworzyłam malutki kajecik. Jego zawartość kryła w sobie spis lektur potrzebnych do matury, notatki z historii, a także listę książek przeczytanych już przez babcię Alicję w roku 1949 i 1950, co przypadało na 20 i 21 rok jej życia. 61 pozycji! Inny zeszyt obejmował zapiski budżetu. Każdy zakup wyliczony w szczegółach. Margaryna, bambosze dla Kazia, paczka dla rodziców... a pod spodem, pod kreską, dopisek: "i nic nie zostało". Jeszcze kilka zdjęć i listów od przyjaciółki, które pokazują jak głębokie relacje miała z ludźmi. Zastanawialiśmy się ostatnio czy babcia czuła się szczęśliwa i spełniona. Czy w jej życiu codziennym, wypełnionym po brzegi domowymi obowiązkami żony i matki czwórki dzieci, było jeszcze miejsce na ambicje, marzenia, na książki...

Dziś mijają trzy lata odkąd nie ma Jej z nami. Odeszła krótko po Wielkanocy. Odeszła tak, jak żyła - skromnie, po cichu, bez wielkiej pompy, za to w otoczeniu tych, dla których stanowiła serce rodziny. Była mi najbliższą, po mamie, osobą. Całkiem niedawno sprzedaliśmy jej mieszkanie. Przez kilka lat stało niezamieszkane, ale nawet w tym stanie opuszczenia wywoływało we mnie wspomnienia. Było duszą mojego dzieciństwa, młodości i jakiejś części dorosłości. I choć dziadków dawno już z nami nie ma, póki nieruchomość po nich pozostawała dostępna, fakt, że to już koniec, absolutny koniec, można było jakoś odsuwać i trochę się oszukiwać. Te dzikie cztery kąty stały się dla nas - rodziny - swoistym "ołtarzykiem". Zgodnie przyznaliśmy, że po sprzedaży mieszkania poczuliśmy jakby babcia i dziadek umarli raz jeszcze, tylko tym razem już nieodwołalnie i totalnie.

Jeszcze niedawno bez wiary w życie pozagrobowe trudno byłoby mi pogodzić się ze śmiercią ukochanych osób. Dziś myślę, że dla mojego obecnego życia to, czy się jeszcze kiedyś spotkamy, nie jest już tak ważne (moja wiara przeszła na wyższy poziom albo przeciwnie - zagubiłam ją). Dziś te wszystkie zmarłe, bliskie mi osoby, żyją po prostu we mnie, w mojej teraźniejszej pamięci. Zastanawiam się czy żywymi czyni je moja wiara, czy raczej tęsknota. Jednocześnie dotkliwie odczuwam jak bardzo namiastkowe jest to życie, jak nie odpowiada mojemu pragnieniu żywej relacji z nimi!
Z namaszczeniem schowałam plik kartek i zeszytów z powrotem do szuflady. Zajrzę tam jeszcze nie raz.
Będzie mi wehikułem czasu.























poniedziałek, 18 stycznia 2021

Czas to miłość

Ludzie mówią: "czas to pieniądz", a ja wam mówię: 
CZAS TO MIŁOŚĆ!
(Kard. Stefan Wyszyński)

Czy to znaczy, że pieniądze są zupełnie nieważne? Bynajmniej.
Czy to się nam podoba, czy nie, to one pozwalają robić więcej tego, co najważniejsze.
Lecz jeśli pod pretekstem owego "najważniejszego", zaczniemy za nimi gonić tak, jakby to one były najważniejsze; jeśli przestaną być tylko narzędziem, a staną się celem, wtedy niechybnie utracimy wartości i marzenia, którym miały jedynie służyć.



czwartek, 14 stycznia 2021

A na imię jej Daniela...

Ciemny, zimowy poranek. Zajmuję miejsce siedzące w pociągu SKM. Jestem dość zaspana, lecz gdy spostrzegam siedzącą naprzeciwko mnie kobietę, budzę się jak po podwójnym espresso. Nie mogę oderwać od niej wzroku. Gapię się na nią jak najęta. Z pewnością to dostrzega, gdyż sama również zaczyna mi się przyglądać. Mimo to, nie mogę tego powstrzymać. Co takiego w niej jest? Nie wiem... Najprościej mówiąc - jest po prostu piękna! W wieku emerytalnym, o twarzy już z wyraźnymi zmarszczkami, lecz zdecydowanie zadbana. Nie ma w niej jednak żadnej sztuczności. Ma w sobie to COŚ, co i ja chciałabym mieć, gdy przyjdzie mój czas. Nie pamiętam już która z nas pierwsza się odzywa, ale to musiało nastąpić. Zaczynamy się nawzajem przepraszać za to nachalne gapienie. W końcu mówię jej, że jest wyjątkowo piękną kobietą. Zaskoczona tym wyznaniem chyba nie bardzo mi wierzy. Tłumaczy się, że przecież włosy "nie-zrobione", że coś nie tak z zębami... i twierdzi, że to ja jestem piękna, choć o7 rano też raczej nie jestem "zrobiona"...

Niesamowite spotkanie. Dwie kobiety, z których - żeby było jasne! - żadna nie ma skłonności homoseksualnych, zachwycone sobą jako Człowiekiem, Osobowością, tak pierwotnie, szczerze i czysto. Po prostu. Bo jest tyle rzeczy, które trzeba nauczyć się widzieć, a tak mało się zachwycamy.

A na imię jej Daniela...


środa, 13 stycznia 2021

Zmiany są dobre

Nigdy nie lubiłam początków ani końców, wolałam dryfować gdzieś pośrodku. Nie lubiłam zmian. W jakiś niezrozumiały sposób broniłam się nawet przed tymi "na lepsze", wszak każda zmiana, to jakaś wewnętrzna destabilizacja. Czasem jednak te przychodzą same, nie pytając czy jesteś na nie gotowy. Zmuszają Cię do zaczynania od zera. Wydaje Ci się to niemożliwe, lecz po prawdzie nie masz innego wyjścia, więc to robisz - zamykasz jeden rozdział w swoim życiu i otwierasz kolejny. I nagle okazuje się, że to, co miało być Twoim końcem, staje się początkiem czegoś zupełnie nowego i lepszego. Nie musisz szukać odwetu, nie musisz przebaczać, po prostu idziesz dalej. I zrozumiałam, że najbardziej przerażający moment, to ten przed początkiem. Potem jest już tylko lepiej.

Wkraczając w nowy rok - kolejną "wiosnę" swojego życia - stwierdzam, że nigdy wcześniej nie czułam się tak świadoma, dojrzała, a zarazem młoda i nie miałam takiego apetytu na dalszy ciąg mojej historii ze wszystkimi zmianami, które przede mną! Pragnę ich i niecierpliwie ich wyglądam. Zmiany są dobre i nigdy nie jest za późno, by zacząć, ani nigdy nie jest za późno, by skończyć.



poniedziałek, 11 stycznia 2021

Czym jest NORMALNOŚĆ w życiu

Nawarowo-egzystencjalnych rozważań ciąg dalszy, czyli streszczenie konferencji, którą 5 V 2020r. wygłosił mój - ostatnimi czasy - duchowy kierunkowskaz, o. Maksymilian Nawara OSB


Jeszcze chwila, a nie będziecie Mnie widzieć, i znowu chwila, a ujrzycie Mnie (J16,16).
Czym jest owa CHWILA? Chwila obecności i nieobecności, tak trudna do określenia w czasie... Jak długo będzie trwać i w jakim wymiarze nas obejmie... I czym w tym kontekście jawi się "normalność"? Czy ma być powrotem do przeszłości i starych schematów..?
Obecny SOCIAL DISTANCE, to czas (chwila..?), w którym znaleźliśmy się jakby POMIĘDZY tą chwilą obecności i nieobecności.
Zewnętrzny i - chyba przede wszystkim - wewnętrzny dystans, to pustka, która nie może zostać niezapełniona i to Ty wybierasz czym ją zagospodarujesz. Pojawią się pytania: po co, dlaczego, gdzie iść i czy w ogóle warto... Lecz jeśli zrezygnujesz, dystans tylko się pogłębi. Pamiętaj, że CHWILA, choć trudna do zdefiniowania, określenia i przewidzenia, nie trwa wiecznie. Ze swej istoty jest czymś tylko PRZEJŚCIOWYM.
Słynny polski psychiatra i humanista, Antoni Kępiński, zauważa, iż trudności, które nas spotykają, są po prostu częścią życia; mobilizacją do czegoś więcej! Mijamy jedne, pojawiają się następne... Najbardziej obciążają nas nie tyle same obiektywne przeciwności losu, ile negatywne uczucia z nimi związane.
I rzeczywiście - czy nie jest tak, że w tym "pandemicznym" czasie dużo bardziej wzdychamy i karmimy się pesymistycznymi informacjami, pogłębiając tylko swoje "uciemiężenie życiem"?
Nieszczęścia się zdarzają. Ale to minie. To tylko CHWILA. Chyba że się w niej zamkniesz, wtedy uczynisz ją nieskończoną i stanie się nieznośna do końca życia.
Trudności i przeszkody są tak naprawdę zaproszeniem do AKCEPTACJI ŻYCIA. Jedna CHWILA się kończy, zaczyna się inna. Owszem - obecnie wydaje się, że coś się skończyło, a to drugie jakby jeszcze się nie zaczęło...
Niezależnie od tego, co ta i następne chwile ze sobą przyniosą, rób swoje, bądź wierny praktyce codzienności i znajduj czas na spotkanie, również z samym sobą.
Powrót do NORMALNOŚCI nie ma nic wspólnego z powrotem do tego, co było i życiem "jak gdyby nigdy nic". Tak się nie da.
Powrót do normalności, to zaakceptowanie swojego życia, a to możesz uczynić choćby dziś.
Ps. I - jak to cudownie podsumował o. Max - wymieńmy dystans społeczny na przestrzeń z szacunku. Nie przekraczam granicy, bo Cię SZANUJĘ

Wszystkie konferencje o. Nawary dostępne tu.




czwartek, 7 stycznia 2021

O trwaniu

Złapałam się na tym, że każda konferencja premiera jest dla mnie niczym rozprawa sądowa, w której to ja zasiadam na ławie oskarżonych i czekam na wyrok. Kolejne obostrzenia burzą system mojego codziennego funkcjonowania, buduję więc nowy, ale i ten, po kolejnej "naradzie na szczycie", zostaje rozwalony. Staram się nie poddawać zewnętrznej niepewności i jakoś ustabilizować to swoje zdestabilizowane wnętrze. Z pomocą przychodzą mi w ostatnim czasie konferencje benedyktyna o. Maksymiliana Nawary. Punktem wyjścia tej, która stała się moją dzisiejszą inspiracją, jest mateuszowy opis kroczącego po jeziorze Jezusa, a także Piotra, który - ulękwszy się silnego wiatru - zaczął tonąć.
Kiedy Twoją barkę zastanie burza na morzu są tylko dwie drogi - pójść na dno albo dobić do przeciwległego brzegu. Opcji powrotu nie ma.
Próby uciszenia burzy samemu też na nic się nie zdadzą, bo to przestrzeń, nad którą NIE MASZ MOCY.
W doświadczeniu burzy pozostaje tylko nie zwariować. Co to znaczy nie zwariować? O. Maksymilian twierdzi, że kluczem jest UCZCIWE ŻYCIE WEWNĘTRZNE. Właśnie po to trzeba czasem "wyjść na miejsce pustynne"; miejsce, w którym nie ma gdzie się ukryć i za czym zasłonić, choćby za wyznawaną filozofią, ideologią, pomysłem na życie. Tu widzę jaki/jaka naprawdę jestem, co jest treścią mojego życia, czym żyję.
Tu prawdziwie mierzę się z bezradnością i jasno widzę, że nie jestem w stanie ogarnąć mojego doświadczenia, a jedyne, co mi zostaje, to NIEUSTANNIE KORYGOWAĆ KIERUNEK W JEDNĄ STRONĘ - do brzegu.
Piotr zwątpił i zaczął tonąć, ale na jego wezwanie i powierzenie - Panie ratuj - Jezus natychmiast wyciąga rękę.
Czasem WĄTPIENIE OKAZUJE SIĘ DROGĄ do rozpoznania, że On prawdziwie jest Synem Bożym, DROGĄ DO UKOJENIA.
Czy mogę coś zrobić? W tym czasie burzy, nad którą absolutnie nie mam władzy?
TRWAĆ. Mogę trwać w zawierzeniu. Mieć nadzieję wbrew wszelkiej nadziei i nie zrażać się. Tego uczy nas również praktyka MEDYTACJI.
Na zewnątrz jest ruch i w środku (w nas) jest ruch, ale niezależnie od tego, co się dzieje, trwamy...

O. Maksymilian Nawara OSB - Burza (22 VIII 2020r.) 

Wszystkie konferencje o. Nawary dostępne tu.



środa, 6 stycznia 2021

O konieczności ODPUSZCZANIA

Mówi się, że historia lubi zataczać koło, choć tak naprawdę nigdy nie ma powrotu do tego, co było. Koło zdarzeń przypomina bardziej sprężynę, po której przemieszczamy się w górę, bądź w dół. Z lotu ptaka zdawać by się mogło, że krawędzie naszego życia jakby na siebie nachodzą, ale każdą, nawet z pozoru taką samą sytuację, przeżywamy już inaczej. Bo wnętrza nie sposób utrzymać na jednej płaszczyźnie.
Zupełnie jak w sprężynie...
Ugotowałam krupnik. Dawno nie gościł na moim stole. Ostatni raz w marcu, w pierwszy weekend lockdownu. Restauracje, galerie i szkoły ponownie zamknięte, stąd ta refleksja o historii zataczającej "koło".
Niedawno odbyłam inspirującą rozmowę z bliskim mi księdzem, który zachęcił mnie do posłuchania konferencji o. Maksymiliana Nawary, nauczyciela chrześcijańskiej kontemplacji.
Czego tak naprawdę uczy nas medytacja? Przyjęcia oraz akceptacji straty i utraty kontroli.
...bo czy jest coś, czego współczesny człowiek boi się bardziej?
O. Maksymilian słusznie zauważa, iż obecne doświadczenia w sposób bezwzględny uczą nas ODPUSZCZANIA. Pandemia pozbawiła nas niemal wszystkich możliwych punktów odniesienia i kontroli. Zmusiła do zadania sobie pytania o sens życia i wartości w nim obecne. Stała się także swoistym egzaminem z relacji, o które odtąd trzeba zawalczyć. Ba! Nawet o zakupy trzeba zawalczyć. Wszystko to konfrontuje nas z pytaniem: jaki jest nasz sposób konsumpcji, nasz styl życia; co jest mi naprawdę potrzebne, a co jest tylko kwestią nawyku?
Benedyktyn w niezwykły sposób odnosi również nasze życie do podróży.
Gdziekolwiek byśmy się nie wybrali, ktoś tam już był. W Internecie można obejrzeć zdjęcia, dowiedzieć się gdzie iść, jak się zachować, czego unikać... A życie...
Życie jest podróżą w NIEZNANE.
Warto uczyć się ODPUSZCZANIA. Warto zamieniać lęk na ŚWIADOMOŚĆ. Warto szukać punktów odniesienia, które "usensownią" nam naszą drogę.
Jeżeli nauczymy się mieszkać sami ze sobą, wówczas ograniczenia nie będę nas tak obezwładniać.
"Tęsknota wzmacnia silne uczucia, a gasi słabe".

O. Maksymilian Nawara OSB 4.04.2020r. 

A tu dostępne wszystkie konferencje o. Nawary!



wtorek, 5 stycznia 2021

Pandemiczne pamietniki

Nie czekam aż wróci tak zwana normalność. Pandemia stała się moją codziennością, moją nową normalnością. Z początku jednak trudno było mi odnaleźć się w tej niecodziennej codzienności. Dziś, patrząc wstecz, przyglądam się tej cząstce mojej przeszłości niczym jakiejś ekstremalnej, laboratoryjnej ciekawostce... 

13 III 2020 
Sugeruje się unikania ludzkich skupisk, do których należą również place zabaw, wybraliśmy się zatem na spacer do lasu! Pachnący świeżością i coraz bardziej zielony świat pokazał jakby swoje zupełnie inne oblicze. Czułam się, jakbyśmy byli sami na ziemi. W pewnym momencie przyłączył się do nas rudzik. Na krótką chwilę, wszak to skrajny indywidualista, śpiewający raczej tylko dla siebie. Spektakularne koncerty dla świata, to raczej domena kosów i słowików. Z powodu powalonych przez wichurę drzew, nie pokonaliśmy wyznaczonego szlaku, za to zaliczyliśmy prawie wszystkie kałuże! Teraz oglądamy Domisie, w kuchni gotuje się krupnik, suszone śliwki moczą się w herbacie na brownie i tylko niemiłosiernie ubłocone buty w korytarzu i przyniesiony z lasu bukiecik jemioły przypominają o porannej wyprawie… 

15 III 2020 
Niedziela = niedziałanie, bezczynność... ale gdy tuż za rogiem ma się leśny rezerwat przyrody... Nie zdążyliśmy jeszcze na dobre zagłębić się w las, a już otoczyły nas sarenki. Stałam jak wryta obserwując ich pełen wdzięku, harmonijny taniec. Powściągliwe, nieśmiałe, introwertyczne i tajemnicze stworzenia... Po prostu piękne! Gdzieś dalej spotkaliśmy sikorkę ubogą, dużo mniejszą i nie tak kolorową jak jej zielono-żółta siostra bogatka. Ot, czarna czapeczka, beżowy grzbiet i biały, puchaty brzuszek. Lecz zobaczyć ją, to wielki zaszczyt. Nie „pcha się” bowiem na balkony i do ogrodów tak, jak bogatka. Woli trzymać się na uboczu, z dala od ludzi. Po wyjściu z lasu, na ostatniej prostej, już niemal pod domem, na spotkanie wyszły nam trzy dzikie świnie. Iść w las, niczego nie zbierać i o niczym nie myśleć  – tak jest najlepiej! (Wiesław Myśliwski, Traktat o łuskaniu fasoli)

18 IV 2020
Sobota, 18 kwietnia, 31 dzień społecznej izolacji. Gdzieś za ścianą ktoś gra na flecie prostym melodię Jezus malusieńki.. Najwyraźniej ma barokową wersję instrumentu, w której dźwięk "f" winien być grany chwytem widełkowym, ale w szkole uczą tylko najprostszych chwytów na model renesansowy. Mimo wszystko, czuję się tym zdarzeniem zbudowana. Fałszywe "f" wzmaga bowiem tylko czynnik ludzki, który w ostatnim czasie zniknął gdzieś za duszącymi maskami i uciekającym na ulicy wzrokiem. Wniosek z tego płynie taki, że plenią się nie tylko choroby i smutki, ale niepowstrzymanie szerzy się też śmiech i pogoda ducha! Przynajmniej w mojej głowie ..skoro słyszę kolędy w kwietniu..

21 III 2020 
Pojawiają się głosy, że koronawirus to DAR, dzięki któremu ludzkość w końcu zatrzyma się i doceni wszystko to, co dotąd brała za pewnik, bezdyskusyjne dobra, które każdemu niejako „z urzędu” się należą – pełne pułki sklepowe, spotkania ze znajomymi, ciastko w kawiarni.. Czy rzeczywiście nic już nigdy nie będzie takie samo, gdy wreszcie wyjdziemy na ulicę, do ludzi? Czy naprawdę docenimy to wszystko, czego dotąd, jako swoistą oczywistość, nawet nie zauważaliśmy? Ponoć wystarczy pozbawić człowieka tego, co posiada i po jakimś czasie zwrócić mu to, co miał kiedyś, a poczuje się wielkim szczęściarzem. Cóż... myślę, że miesiąc (góra dwa) „normalności” i znowu będziemy dostrzegać problemy tam, gdzie nie warto. Z drugiej strony, może jeśli choć przez miesiąc staniemy się bardziej uważni, wdzięczni, mniej narzekający, coś w nas zmieni się na trwałe? To wszystko tak naprawdę dopiero się okaże. A jak będą żyć Włosi? Tam koronawirus zbiera śmiertelne żniwo na miarę historycznych epidemii. Mimo to, świat będzie kręcił się dalej. Cały czas się kręci. Wiosna nie zważa na zarazę. W swych kolorach przyszła do nas nawet szybciej, niż zwykle, zupełnie jakby chciała nam powiedzieć: jestem wolna, niezależna, wasz koronawirus nie dotyczy mnie, nie obchodzi. Jasnota purpurowa w całej krasie, tasznik pospolity, śliwa – wszystko kwitnie. Nawet mniszek lekarski, skąpany w rosie, żółci łąki… Słońce wschodzi, gdy matki tracą dzieci, gdy mężczyźni tracą żony, gdy kraje pustoszy wojna (…) Nawet jeśli jesteśmy absolutnie przekonani, że to koniec świata, nazajutrz słońce wzejdzie i tak (Taylor Jenkins Reid, Rozstańmy się na rok). Właśnie dlatego nie warto rozpaczać, bo rozpacz trzyma nas w miejscu, a życie... toczy się dalej i trzeba iść naprzód razem z nim. Tak skonstruowany jest świat. Niezachwiany, bezduszny i bezwzględny w swych regułach… 


23 V 2020 
Koronawirus skurczył mój świat do kilku osób wokół mnie i stałej, aczkolwiek przyjemnej, trasy codziennych spacerów z Antkiem. Pamiętam nasze pierwsze przechadzki, jeszcze w puchówce, grubej czapce i rękawiczkach. Wokół nas łyse drzewa i goła ziemia. Z każdym tygodniem krajobraz zmieniał się coraz bardziej. Głóg zakwitł na biało, a następnie – jak to jest w przypadku głogu – w miejsce kwiatów, pojawiły się młode, zielone liście. W końcu przyszła pora na śliwę wiśniową, trawy i wszelkiej maści polne kwiaty. Codzienność powoli wraca do normalności. Puste półki, długie kolejki przed sklepem, niepewność jutra, destabilizacja psychiczna i ekonomiczna. Cała ta kompilacja wydaje się być jakimś złym snem, nie rzeczywistością. A jednak, wszystko to było moim udziałem. Czy ja w ogóle żyłam w tym czasie? Czy tylko czekałam na zmiany, które przecież konsekwentnie wkraczały w świat obiektywny, nawet jeśli mój subiektywny stanął w miejscu. Dzisiaj jest zimno. Jutro nadejdzie upał. Kwiaty rozkwitają, potem więdną. Tych, których kochamy, możemy pewnego dnia znienawidzić. A życie... Życie wydaje się w jednej chwili doskonałe, a w drugiej wali się w gruzy. Doświadczyłam tego na własnej skórze (...); zdruzgotało to każdą cząstkę mojego serca (Gena Showalter, Alicja i Lustro Zombi). Czy byłam dostatecznie uważna, czy właściwie odczytałam znaki, czy coś istotnego nie umknęło mi w tym czasie wewnętrznego zastoju i czy nie kręcę się w kółko, stale poruszana przez te same gonitwy myśli... Jak nie opierać się zmianom, jak dać się ponieść życiu i nie martwić się, gdy to wywraca się czasem do góry dnem. Przede wszystkim zaś skąd mam wiedzieć, że to, do czego się przyzwyczaiłam, jest lepsze od tego, co być może mnie czeka?