Śmierć – przerwane marzenia, niezrealizowane plany.
Jedna
z moich Koleżanek przeżyła ostatnio wielką tragedię. Przyszła
synowa zmarła praktycznie na jej rękach. Udławiła się kolacją. Nie
miałam okazji poznać tej młodej kobiety, tragizm historii sprawił jednak, że
odczułam ją w jakiś osobisty sposób. Złapałam się też na pewnej refleksji.
Pomyślałam – co za bezsensowna śmierć. Lecz to spostrzeżenie zrodziło od razu
kolejne i powstała konstatacja – czy jakakolwiek śmierć ma sens? Czy gdyby
cierpiała, dajmy na to na raka, każdego tygodnia umierając niejako stopniowo na
nieuleczalną chorobę i to ostateczne zamknięcie oczu byłoby (z pewnego punktu widzenia)
wybawieniem – czy wtedy ta śmierć miałaby sens? W gruncie rzeczy wszyscy, odkąd
pojawiliśmy się na tym świecie, zbliżamy się nieuchronnie do śmierci, gasnąć
jakby „na raty”. Przedwcześnie czy też „o czasie”. Kto zresztą miałby decydować
kiedy jest ten właściwy, choć w dobie powszechnej eutanazji okazuje się, że są
i tacy, którzy ośmielają się decydować. Ja takiej odpowiedzialności na siebie
brać nie zamierzam.
To
może gdy umiera zupełnie stary człowiek – może wtedy taka śmierć ma sens? Był
prawy, dobrze żył, a teraz odchodzi w spokoju. Notabene, czy to odchodzenie jest
spokojne czy raczej pełne trwogi, to też kwestia nie do zbadania inaczej, jak
tylko na drodze własnego doświadczenia. Tyle że wrażeniami z „przygody” już się
z nikim nie podzielimy. Gdzie jest granica sensu śmierci i czy w ogóle można o
takiej mówić? W moim odczuciu dobrze przeżyte życie nie nadaje znaczenia jego
końcu, a jedynie samemu życiu.
I
tu dochodzimy do sedna. Śmierć i cierpienie pozostaną dla mnie na zawsze
bezsensem. Nie zamierzam nadawać im go na siłę. Jest to przestrzeń, której nie
potrafię wyjaśnić. Przestrzeń zdecydowanie większa ode mnie, większa od mojego
pojmowania i zgadzam się na to, by została bez odpowiedzi. Jedyne, co mogę, to
próbować odnajdywać się w niej, mimo dojmującego poczucia absurdu.
Pewne
małżeństwo starało się trzynaście lat o
dziecko. Kiedy w końcu im się udaje, kochający mąż i ojciec umiera na
raka, podczas gdy jakiś inny brutal, znęcający się nad rodziną, ma się dobrze.
Wiele by można mnożyć przykładów.
Racjonalizowanie
wymiaru cierpienia i śmierci, doszukiwanie się celu, przede wszystkim zaś
mieszanie do tego Boga, który rzekomo z rozmysłem posługuje się bólem jako
narzędziem wychowania krnąbrnego człowieka, to wielkie nieporozumienie.
Czy
mam lepszy pomysł na rozstrzygnięcie tematu? Nie. Po prawdzie nie mam żadnego. Niepełnosprawności
mojego dziecka też nie zamierzam wyjaśniać, przypisywać jej jakiegoś głębszego
wymiaru. Jego autyzm jest kompletnie bez sensu. Owszem – uczy mnie nieustannie
większej uważności, radości ze zwykłej codzienności, z małych sukcesów, ale
niewykluczone, że umiejętności te mogłabym nabyć i na innej drodze. Nie uważam
jakoby choroba syna była niezbędna dla mojego rozwoju
Człowieczeństwa.
Teza jest zatem następująca: sens
śmierci tej dziewczyny – żaden bądź nieznany.
Czy
wobec tego pozostaje nam jedynie żyć niczym marionetki ślepego (bądź nie
ślepego) „Losu”? Żadną miarą. Warto mieć poczucie sprawczości, nadawać sens
swojemu życiu, działać, budować dobro wokół siebie. Lecz lepiej zbytnio się nie
przywiązywać do swoich kreacji, chyba że tych wewnętrznych. Ich bowiem nikt nam
nie odbierze, nawet śmierć.
Z
punktu widzenia człowieka wierzącego, śmierć, jako spotkanie twarzą w twarz z
Bogiem, jako początek nowego, lepszego życia, to najgłębszy cel istnienia
ludzkiego. Nie da się ukryć, że śmierć jest czymś nieuniknionym i to do niej
wszystko zmierza. Mimo to, nie chcę odczytywać swojego doczesnego życia tylko i
wyłącznie przez jej pryzmat. Warto mieć ją na względzie, być świadomym, że
życie jest niejako drogą nieuchronnie prowadzącą do śmierci, jednak coś we mnie
burzy się przeciwko spychaniu na dalszy plan samej drogi. Skoro tu jestem,
skoro dane mi było iść tą drogą i jej kosztować, nie jest dla mnie bez różnicy
jak owa droga wygląda. I to ze względu na drogę samą w sobie, nie
na jej koniec. Nadto, wcale mi się do owego końca nie śpieszy.
Jeśli
za K. Rahnerem uznamy, że "śmierć jest... czynnym spełnieniem (się
człowieka) od wewnątrz, aktywnym doprowadzeniem siebie do spełnienia,
wzrostem, który zachowuje życia człowieka, i wejściem w totalne posiadanie
samego siebie, jest zrealizowaniem samego siebie i pełnią osobowej
rzeczywistości, jaką człowiek się stał przez swoje własne wolne akty" (K.
Rahner, Słownik), jeśli śmierć wieńczy i kończy osobową realizację
człowieka, to tym bardziej nie będę jej wyglądać, wiele mi bowiem jeszcze
potrzeba czasu na stawanie się Człowiekiem.
W
ujęciu M. A. Krąpca (Człowiek w perspektywie śmierci) w sensie biernym
śmierć, to biologiczny rozkład, w sensie czynnym zaś, to realne przeżycie
ducha, w którym czlowiek "konstytuuje się bytem naprawdę
osobowym, zdolnym do podjęcia ostatecznych decyzji ludzkich".
Jeśli
śmierć faktycznie jest koncentracją ziemskich wyborów człowieka, to z pewnością
jest momentem doniosłym, a może nawet wzniosłym. Lecz jawi mi się taką nie
tylko ze względu na to, co po niej nastąpi, ale również ze względu na drogę,
która do śmierci prowadzi. Nie chcę umniejszać śmierci,
a raczej dodać jeszcze więcej wzniosłości samemu życiu. Chcę bronić ją przed
trywializowaniem i umieszczaniem w ramy ograniczonego ludzkiego pojmowania.
Śmierć
jest o tyle szczególna, że otwiera na spotkanie z Bogiem. Jednak w tym ujęciu śmierć
miałaby dla mnie sens stricte tylko, jeśli to ona sama byłaby źródłem więzi z
Bogiem, a tak w moim przekonaniu nie jest. Człowiek powołany został do życia;
relacje, które tworzy, korelacje wiary, nadziei i miłości, dokonują się tu, w
czasie jego ziemskiej drogi, która ma sens sama w sobie. Doniosłość
śmierci bierze się zatem z doniosłości życia, które do niej prowadziło.
Nie chcę sprowadzać śmierci do – skądinąd ważnego – spotkania z Bogiem, czy – jeszcze gorzej – uwolnienia od balastu ciała. Za Tomaszem z Akwinu, a także kontynuatorami jego myśli – M. A. Krąpcem i J. Piperem powiem, że to właśnie połączenie dyszy z ciałem czyni nas pełnym Człowiekiem, stąd śmierć jest wręcz swoistą tragedią – jest rozdarciem bytu. Ośmielę się wyjść z koncepcją, że w śmierci chodzi o coś więcej niż o Boga. Chodzi również o samego człowieka. Bo czyż i Bogu nie o człowieka samego chodzi? Czy jedynym odniesieniem człowieka winien być Bóg? A co z odniesieniem do siebie samego? Czy to jest już nieważne? Lub tylko, jeśli – odnosząc się do siebie samego – de facto odnosimy się do Boga ..w nas..?
Wciąż jestem na drodze „stawania się” i nie znam odpowiedzi na
wiele pytań. Wiele z nich pewnie zostanie bez odpowiedzi. I niech tak będzie.
Znaki zapytania nie są złe. Stawianie na siłę wykrzykników i kropek tam, gdzie
natura rzeczy ewidentnie nas przerasta, to jakby powiedzieć – mogę już umrzeć,
moje Człowieczeństwo dokonało się.
Śmierć
jest tylko właściwością życia, ale to nie ona decyduje o naszym losie, rzekomo
stanowiąc – jak twierdzi L. Boros – „pierwszy
w pełni osobowy akt człowieka”. Te
dokonują się już w ziemskim życiu. Nie wyolbrzymiałabym roli śmierci. O
wiele większa jest miłość i to ona ma znaczenie w momencie śmierci, to ona decyduje
o spotkaniu z Bogiem. Śmierci mogłoby równie dobrze nie być. Jest bez sensu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz