piątek, 16 lipca 2021

O (bez)sensie śmierci

Śmierć – przerwane marzenia, niezrealizowane plany.

Jedna z moich Koleżanek przeżyła ostatnio wielką tragedię. Przyszła synowa zmarła praktycznie na jej rękach. Udławiła się kolacją. Nie miałam okazji poznać tej młodej kobiety, tragizm historii sprawił jednak, że odczułam ją w jakiś osobisty sposób. Złapałam się też na pewnej refleksji. Pomyślałam – co za bezsensowna śmierć. Lecz to spostrzeżenie zrodziło od razu kolejne i powstała konstatacja – czy jakakolwiek śmierć ma sens? Czy gdyby cierpiała, dajmy na to na raka, każdego tygodnia umierając niejako stopniowo na nieuleczalną chorobę i to ostateczne zamknięcie oczu byłoby (z pewnego punktu widzenia) wybawieniem – czy wtedy ta śmierć miałaby sens? W gruncie rzeczy wszyscy, odkąd pojawiliśmy się na tym świecie, zbliżamy się nieuchronnie do śmierci, gasnąć jakby „na raty”. Przedwcześnie czy też „o czasie”. Kto zresztą miałby decydować kiedy jest ten właściwy, choć w dobie powszechnej eutanazji okazuje się, że są i tacy, którzy ośmielają się decydować. Ja takiej odpowiedzialności na siebie brać nie zamierzam.

To może gdy umiera zupełnie stary człowiek – może wtedy taka śmierć ma sens? Był prawy, dobrze żył, a teraz odchodzi w spokoju. Notabene, czy to odchodzenie jest spokojne czy raczej pełne trwogi, to też kwestia nie do zbadania inaczej, jak tylko na drodze własnego doświadczenia. Tyle że wrażeniami z „przygody” już się z nikim nie podzielimy. Gdzie jest granica sensu śmierci i czy w ogóle można o takiej mówić? W moim odczuciu dobrze przeżyte życie nie nadaje znaczenia jego końcu, a jedynie samemu życiu. 

I tu dochodzimy do sedna. Śmierć i cierpienie pozostaną dla mnie na zawsze bezsensem. Nie zamierzam nadawać im go na siłę. Jest to przestrzeń, której nie potrafię wyjaśnić. Przestrzeń zdecydowanie większa ode mnie, większa od mojego pojmowania i zgadzam się na to, by została bez odpowiedzi. Jedyne, co mogę, to próbować odnajdywać się w niej, mimo dojmującego poczucia absurdu.

Pewne małżeństwo starało się trzynaście lat o dziecko. Kiedy w końcu im się udaje, kochający mąż i ojciec umiera na raka, podczas gdy jakiś inny brutal, znęcający się nad rodziną, ma się dobrze. Wiele by można mnożyć przykładów.

Racjonalizowanie wymiaru cierpienia i śmierci, doszukiwanie się celu, przede wszystkim zaś mieszanie do tego Boga, który rzekomo z rozmysłem posługuje się bólem jako narzędziem wychowania krnąbrnego człowieka, to wielkie nieporozumienie. 

Czy mam lepszy pomysł na rozstrzygnięcie tematu? Nie. Po prawdzie nie mam żadnego. Niepełnosprawności mojego dziecka też nie zamierzam wyjaśniać, przypisywać jej jakiegoś głębszego wymiaru. Jego autyzm jest kompletnie bez sensu. Owszem – uczy mnie nieustannie większej uważności, radości ze zwykłej codzienności, z małych sukcesów, ale niewykluczone, że umiejętności te mogłabym nabyć i na innej drodze. Nie uważam jakoby choroba syna była niezbędna dla mojego rozwoju Człowieczeństwa. 

Teza jest zatem następująca: sens śmierci tej dziewczyny – żaden bądź nieznany. 

Czy wobec tego pozostaje nam jedynie żyć niczym marionetki ślepego (bądź nie ślepego) „Losu”? Żadną miarą. Warto mieć poczucie sprawczości, nadawać sens swojemu życiu, działać, budować dobro wokół siebie. Lecz lepiej zbytnio się nie przywiązywać do swoich kreacji, chyba że tych wewnętrznych. Ich bowiem nikt nam nie odbierze, nawet śmierć. 

Z punktu widzenia człowieka wierzącego, śmierć, jako spotkanie twarzą w twarz z Bogiem, jako początek nowego, lepszego życia, to najgłębszy cel istnienia ludzkiego. Nie da się ukryć, że śmierć jest czymś nieuniknionym i to do niej wszystko zmierza. Mimo to, nie chcę odczytywać swojego doczesnego życia tylko i wyłącznie przez jej pryzmat. Warto mieć ją na względzie, być świadomym, że życie jest niejako drogą nieuchronnie prowadzącą do śmierci, jednak coś we mnie burzy się przeciwko spychaniu na dalszy plan samej drogi. Skoro tu jestem, skoro dane mi było iść tą drogą i jej kosztować, nie jest dla mnie bez różnicy jak owa droga wygląda. I to ze względu na drogę samą w sobie, nie na jej koniec. Nadto, wcale mi się do owego końca nie śpieszy. 

Jeśli za K. Rahnerem uznamy, że "śmierć jest... czynnym spełnieniem (się człowieka) od wewnątrz, aktywnym doprowadzeniem siebie do spełnienia, wzrostem, który zachowuje życia człowieka, i wejściem w totalne posiadanie samego siebie, jest zrealizowaniem samego siebie i pełnią osobowej rzeczywistości, jaką człowiek się stał przez swoje własne wolne akty" (K. Rahner, Słownik), jeśli śmierć wieńczy i kończy osobową realizację człowieka, to tym bardziej nie będę jej wyglądać, wiele mi bowiem jeszcze potrzeba czasu na stawanie się Człowiekiem.

W ujęciu M. A. Krąpca (Człowiek w perspektywie śmierci) w sensie biernym śmierć, to biologiczny rozkład, w sensie czynnym zaś, to realne przeżycie ducha, w którym czlowiek  "konstytuuje się bytem naprawdę osobowym, zdolnym do podjęcia ostatecznych decyzji ludzkich"

Jeśli śmierć faktycznie jest koncentracją ziemskich wyborów człowieka, to z pewnością jest momentem doniosłym, a może nawet wzniosłym. Lecz jawi mi się taką nie tylko ze względu na to, co po niej nastąpi, ale również ze względu na drogę, która do śmierci prowadzi. Nie chcę umniejszać śmierci, a raczej dodać jeszcze więcej wzniosłości samemu życiu. Chcę bronić ją przed trywializowaniem i umieszczaniem w ramy ograniczonego ludzkiego pojmowania.

Śmierć jest o tyle szczególna, że otwiera na spotkanie z Bogiem. Jednak w tym ujęciu śmierć miałaby dla mnie sens stricte tylko, jeśli to ona sama byłaby źródłem więzi z Bogiem, a tak w moim przekonaniu nie jest. Człowiek powołany został do życia; relacje, które tworzy, korelacje wiary, nadziei i miłości, dokonują się tu, w czasie jego ziemskiej drogi, która ma sens sama w sobie. Doniosłość śmierci bierze się zatem z doniosłości życia, które do niej prowadziło.

Nie chcę sprowadzać śmierci do – skądinąd ważnego – spotkania z Bogiem, czy – jeszcze gorzej – uwolnienia od balastu ciała. Za Tomaszem z Akwinu, a także kontynuatorami jego myśli – M. A. Krąpcem i J. Piperem powiem, że to właśnie połączenie dyszy z ciałem czyni nas pełnym Człowiekiem, stąd śmierć jest wręcz swoistą tragedią – jest rozdarciem bytu. Ośmielę się wyjść z koncepcją, że w śmierci chodzi o coś więcej niż o Boga. Chodzi również o samego człowieka. Bo czyż i Bogu nie o człowieka samego chodzi? Czy jedynym odniesieniem człowieka winien być Bóg? A co z odniesieniem do siebie samego? Czy to jest już nieważne? Lub tylko, jeśli – odnosząc się do siebie samego  de facto odnosimy się do Boga ..w nas..?

Wciąż jestem na drodze „stawania się” i nie znam odpowiedzi na wiele pytań. Wiele z nich pewnie zostanie bez odpowiedzi. I niech tak będzie. Znaki zapytania nie są złe. Stawianie na siłę wykrzykników i kropek tam, gdzie natura rzeczy ewidentnie nas przerasta, to jakby powiedzieć – mogę już umrzeć, moje Człowieczeństwo dokonało się. 

Śmierć jest tylko właściwością życia, ale to nie ona decyduje o naszym losie, rzekomo stanowiąc – jak twierdzi L. Boros – „pierwszy w pełni osobowy akt człowieka”. Te dokonują się już w ziemskim życiu. Nie wyolbrzymiałabym roli śmierci. O wiele większa jest miłość i to ona ma znaczenie w momencie śmierci, to ona decyduje o spotkaniu z Bogiem. Śmierci mogłoby równie dobrze nie być. Jest bez sensu.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz