sobota, 24 listopada 2018

Znieczulica społeczna choroba uleczalną czy postępującą?


W miniony poniedziałek, w pociągu trójmiejskich Kolei Regionalnych, doszło do brutalnego i tragicznego w swych skutkach zdarzenia. Na odcinku Sopot-Gdynia 59-letni mężczyzna miał zwrócić uwagę 31-letniemu współpasażerowi, że ten zbyt głośno rozmawia przez telefon. Sprzeczka skończyła się napaścią upomnianego. Był środek dnia, kolejką podróżowało całkiem sporo osób, jednak gdy doszło do szamotaniny, tłum zaczął gremialnie uciekać. Po chwili w przedziale znajdował się już tylko awanturnik i poszkodowany. Zainteresowany zamieszaniem pan Bartosz odwrócił się, a ujrzawszy jawną przemoc wobec człowieka, jako jedyny (!) próbował interweniować. Najpierw zwrócił się do napastnika, by ten puścił swoją ofiarę, lecz gdy usłyszał stanowcze "wypierdalaj", wycofał się w poszukiwaniu pomocy. Wiedział bowiem, że w pojedynkę nie obezwładni agresora. W tym czasie krzywdzony był jeszcze przytomny i prosił swojego oprawcę, by ten przestał go bić, bo ma już dość. Niestety chętnych do pomocy nie było. Większość już dawno się ulotniła, a pozostali mężczyźni udawali, że nie słyszą jego próśb. Zwyczajnie odwracali głowy i nie reagowali. Niedługo potem pojawił się Kierownik Pociągu, a następnie Straż Ochrony Kolei i Policja. Nawet wobec interwencji odpowiednich służb, brutal nie przestawał okładać nieprzytomnego już mężczyzny, który wyniku obrażeń następnego dnia zmarł.

I tu pojawia się pytanie - gdzie byli pozostali pasażerowie? Rozumiem, że każdy z nich mógł się obawiać o własne bezpieczeństwo. Nie było jednak konieczności, by stawać solo z  będącym w amoku sprawcą. Pan Bartosz również nie zdecydował się na samotną interwencję, lecz próbował zorganizować grupkę mężczyzn. Tyle że Ci odwracali wzrok i udawali, że go nie słyszą. Nie wiadomo czy reakcja dodatkowych osób spowodowałaby opamiętanie, lecz być może udałoby się w porę obezwładnić prowodyra, a zaatakowany mężczyzna - mimo obrażeń - dzisiaj by żył. Całość wywiadu z panem Bartoszem znajdziecie tutaj.

Znieczulica społeczna to znak naszych czasów. Udajemy, że nic się nie dzieje, że nic nie widzimy, a gdy już nie da się udawać, mówimy: "Dlaczego ja? Niech inni coś zrobią!" Beznamiętność i brak wrażliwości na krzywdę drugiego człowieka powoli staje się normą społeczną. Solidarność międzyludzka odeszła gdzieś w niepamięć. Tłumaczymy się strachem, lecz de facto, gdy nic nam nie grozi, również pozostajemy bierni. Z jednej strony nigdy wcześniej nie byliśmy atakowani tyloma bodźcami z zewnątrz, a z drugiej, nigdy wcześniej nie było nam tak łatwo uciec od tego, co przez nas niepożądane - laptopy, komórki, słuchawki na uszach i kaptury na głowach. Leżącego co najwyżej ominiemy lub się o niego lekko potkniemy. Czy należy się temu dziwić? Przyjrzyjmy się edukacji. Dziś liczą się tylko cele, przedsiębiorczość, indywidualizm i w takim duchu wychowywane jest nowe pokolenie. 

Kiedy mój brat był nastolatkiem, jego długie włosy często wzbudzały agresję u przedstawicieli subkultury skinheadów. Pewnego dnia, gdy podróżował koleją, zaczepiła go grupka "łysych". Postanowili wyrzucić go z pociągu. Zdrowie, a może nawet życie, uratowała mu wtedy starsza pani, która oburzona zaczęła krzyczeć, by zostawili go w spokoju. Zaprotestowała tonem tak zdecydowanym i nieznoszącym sprzeciwu, że oprawcy odeszli jak niepyszni. Rzecz jasna mogli wypchnąć na zewnątrz i ją i mojego brata, sądzę jednak, że w tamtym momencie wybawicielka nie kalkulowała niczego. To był odruch, spontaniczna reakcja. 

Wróćmy do poniedziałkowego zdarzenia. Zgodnie z art. 162 § 1 k.k., kto człowiekowi znajdującemu się w położeniu grożącym bezpośrednim niebezpieczeństwem utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu nie udziela pomocy, mogąc jej udzielić bez narażenia siebie lub innej osoby na niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3. Oczywiście w tym przypadku nikt nie mógł mieć pewności, że pomagając bitemu, sam nie dostałby w zęby, toteż wobec prawa jest kryty. Wobec prawa karnego, jasna rzecz. A co z prawem naturalnym - tym zapisanym przez Stwórcę w sercu każdego człowieka? 

Pojawiły się również pojedyncze głosy, jakoby ewentualna reakcja niosła za sobą ryzyko późniejszych kłopotów z prawem. Zgodnie z art. 25 § 1. Nie popełnia przestępstwa, kto w obronie koniecznej odpiera bezpośredni, bezprawny zamach na jakiekolwiek dobro chronione prawem. § 2. W razie przekroczenia granic obrony koniecznej, w szczególności gdy sprawca zastosował sposób obrony niewspółmierny do niebezpieczeństwa zamachu, sąd może zastosować nadzwyczajne złagodzenie kary, a nawet odstąpić od jej wymierzenia. § 3. Nie podlega karze, kto przekracza granice obrony koniecznej pod wpływem strachu lub wzburzenia usprawiedliwionych okolicznościami zamachu. Teoretycznie powinno nas to uspokoić, lecz prawda jest taka, że nie brak absurdalnych wyroków, gdzie za kratki trafia ten, który de facto heroicznie rzuca się na pomoc. Mimo tego zaryzykuję stwierdzenie, iż wcale nie to było głównym motywem dezercji potencjalnych bohaterów.

Spróbujmy spojrzeć na tę sytuacje z różnej perspektywy. Wszak nie bez powodu mówi się, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Ów epizod wygląda zupełnie inaczej, gdy przemoc stosowana jest wobec nieznanej nam osoby. Lecz wystarczy, że okładany jest nasz ojciec, dziadek, mąż, syn itd., a już bierność społeczna nie mieści się w granicach naszego pojmowania sprawiedliwości. I jeśli o pomoc proszony jest ktoś obcy, burzymy się jego pasywnością, lecz gdy do naszych serc kołaczą, udajemy, że nie słyszymy i nie widzimy. Dlaczego praworządność i przyzwoitość  nie są wartościami obiektywnymi? Nigdy nie znalazłam się w podobnej sytuacji i mogę tylko "gdybać" na temat tego, jak sama bym postąpiła. Sądzę jednak, że nie zatkałabym uszu słuchawkami i nie naciągnęła czapki na oczy. To po prostu nie leży w mojej naturze. Sprawa ta poruszyła mnie do głębi właśnie przez swoją absurdalność. Ten człowiek mógł żyć... Czy znieczulica społeczna jest chorobą uleczalną? ...Czy raczej postępującą? To pytanie, jak wiele innych, pozostanie zapewne bez odpowiedzi. Z nadzieją na to, że nie wszystko jeszcze stracone, że są na tym świecie miłosierni Samarytanie, zakończę głębokimi słowami wielkiego Jana Pawła II z książki Wstańcie, chodźmy!

Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali. (...) Każdy z was znajduje też w życiu jakieś swoje Westerplatte. Jakiś wymiar zadań, które trzeba podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można zdezerterować. Wreszcie - jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba utrzymać i obronić, tak jak to Westerplatte, w sobie i wokół siebie. Tak, obronić - dla siebie i dla innych.