sobota, 24 kwietnia 2021

Dwie połówki pomarańczy

Mit o Androgynie zawarty został w Uczcie Platona, a tak opowiada o nim Arystofanes: 

Albowiem dawniej natura nasza nie była taka, jak teraz, lecz inna. (...) Obojniakowa płeć istniała wtedy, a imię jej i postać złożone były z obu pierwiastków: męskiego i żeńskiego. Dziś jej nie ma, tylko jeszcze w przezwiskach się to imię wala. Otóż cała postać człowieka każdego była krągła, piersi i plecy miała naokoło, miała też cztery ręce i nogi w tej samej ilości, i dwie twarze na okrągłej, walcowatej szyi, twarze zgoła do siebie podobne. Obie patrzyły w strony przeciwne z powierzchni jednej głowy. (...) Strasznie to były silne istoty i okropnie wolnomyślne, tak że się zaczęły zabierać do bogów i do nich się odnosi to, co Homer mówi o Efialtesie i Otosie, to, że już zaczęli robić schody do nieba*.

Jest to opowieść o przekraczaniu przeciwieństw oraz łączeniu ich w sobie w idealną całość i jedność. Niestety, wobec zuchwałego pragnienia człowieka, by dorównać bogom, rozgniewany Zeus porozcinał ludzi na połówki, by utraciły siłę. Rozdzielone płcie do dziś tęsknią za sobą i podświadomie dążą do stopienia się w jedno, do powrotu do dawnej natury, kiedy stanowiły pełnię.


Czy metafora dwóch połówek oznacza, że jest nam pisana jedna tylko osoba i jeśli z jakiegoś powodu miniemy się, bądź nasze drogi zwyczajnie się rozejdą, nie będzie nam dane przeżyć już w tym życiu wielkiej miłości, co najwyżej w udziale przypadnie nam nagroda pocieszenia? W życiu Justyny przed laty był Ktoś, o kim wie, że byłaby z Nim bardzo szczęśliwa. Z rożnych względów jednak, lecz - bynajmniej - nie z braku miłości, rozeszli się. Dziś również Kogoś kocha i wie, że jest to miłość jej życia. To jak to jest - który z nich jest jej Połówką? Sądzę, że ...obaj mogliby nią być. Na tamten czas, właściwy dla owego etapu jej życia, był nią ten pierwszy, zaś wobec jej aktualnej dojrzałości, rzeczoną Połówką jest obecny. Gdyby ten dawny związek nie rozpadł się, z pewnością i ona byłaby dziś inna. To trochę jak z GPSem. Gdy zbłądzisz, następuje modyfikacja i nowy plan, nowa droga do jednego celu, jakim jest życie w miłości. Powie ktoś, że to mało romantyczna koncepcja. Ja sądzę, że na wskroś optymistyczna. Idealnie dobrane połówki - Romeo i Julia czy Oliver i Jenny z Love story - skończyły raczej marnie. Chcę przez to powiedzieć, żeby za nic w świecie się nie poddawać, bo - jak pisał ks. Twardowski - "i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą".

Mit o dwóch połówkach, to fałszywy schemat, który powoduje, że za wszelką cenę, a czasem wręcz na siłę, próbujemy dopasować siebie do partnera i na odwrót. W ten sposób robimy z naszą indywidualnością to, co owa maszyna do golenia z twarzą:


Jeden z naukowców opracował robota do golenia twarzy. Na konferencji prasowej dziennikarz zapytał: jak to możliwe, że ten robot będzie golił każdego, skoro każdy mężczyzna ma inną twarz?  Tak, zgadza się, ale tylko do pierwszego golenia - odparł naukowiec.


Dowcip ten pokazuje, że nie ma dwojga takich samych ludzi i niepodobna, by osiągnąć absolutną jedność z drugim człowiekiem. Spójność, do której warto dążyć, to spójność ze sobą. Owe dwie połówki, które potrzebują, by złączyć się w całość, to nasza dusza i ciało. Dopiero kiedy zintegrujemy się w sobie, staniemy się zdolni do stworzenia trwałego i szczęśliwego związku z drugim człowiekiem. Formowanie partnera na własną miarę i wyobrażenie oraz żądanie od niego, by  - w imię miłości! - dopasował się do naszych zwyczajów i wizji idealnego związku, wydaje się być łatwiejsze niż kochanie drugiego człowieka takim, jakim jest; dużo prostsze niż przyjęcie go z całym "dobrodziejstwem inwentarza". Tyle że ta jazda na skróty niechybnie wyprowadzi nas w szczere pole. Oczekiwania i żądania bowiem, to prosta droga do frustracji i rozczarowania.


Dążenie do zespolenia się w całość, pragnienie doświadczenia pełnej jedności na poziomie duszy i ciała, jest czymś zupełnie naturalnym. Wbrew pozorom jednak, by doświadczyć harmonii z drugim człowiekiem, nie musimy niszczyć tego, co w nas różne. Zabijanie w sobie indywidualności, tego, co czyni nas kimś niepowtarzalnym i jedynym w swoim rodzaju, sprawia, że nie łączymy się w parę z realnym człowiekiem, lecz jedynie z naszym o nim wyobrażeniem. Prędzej czy później czeka nas w takim układzie zimny prysznic, rozżalenie i wzajemne pretensje. 


Nie twierdzę, że nie należy być wrażliwym na potrzeby partnera. Jeżeli Ona Ci mówi, że lubi dostawać kwiaty, to podaruj jej czasem to kolorowe piękno natury. Ty zaś Kobieto doceń tę różę i nie rób Mu awantury tylko dlatego, że nie przyszedł z całym naręczem. 


Partner Ewy uwielbia jajecznicę z dużą ilością cebuli, Ona zaś za cebulą nie przepada. Rozwiązali to tak, że przygotowują dwie osobne porcje. Jeśli zależy Ci na tym, by usiąść razem do śniadania, to zaopatrzcie się w dwie patelnie. Poznawanie zwyczajów drugiej osoby może być naprawdę fascynujące. I - bynajmniej - nie musisz jeść cebuli, jeśli jej nie lubisz. To naprawdę nie jest konieczne, by być blisko.

Przytuliwszy do siebie owe dwie połówki jabłka nie przycinajmy ich na siłę, jak w tym dowcipie o maszynie do golenia, byleby idealnie do siebie przylegały. Zapewniam Was, że jabłko z gruszką również mogą świetnie ze sobą współgrać. Udany związek bez wątpienia wymaga kompromisu. Jeśli jedno woli kłaść się spać wcześniej, to wskazane jest, by ta druga osoba, w swej nocnej aktywności, zachowywała się względnie cichoKompromis w tym wypadku rozumiem jako akceptację odmienności drugiego człowieka. Obcowanie ze sobą w zgodzie i równowadze, to sztuka, która wymaga pracy z obu stron. Nie chodzi jednak o to, by niwelować różnice między wami, lecz by uczyć się siebie nawzajem. Uczyć się akceptować odmienność drugiego człowieka, bo książę z bajki istnieje ...tylko w bajce.










środa, 14 kwietnia 2021

Wehikuł czasu

Wciśnięta w kanapę, szczelnie opatulona w koc, w chłodny poniedziałek wielkanocny, który w tym roku spędzałam u mamy, zwróciłam uwagę na małą szufladkę w stole. Stole, który trafił tu z mieszkania moich dziadków. Doskonale pamiętam tę zakazaną skarbnicę kolorowych pisaków i notesów, a także emocje towarzyszące zaglądaniu doń ukradkiem, jeszcze za czasów, gdy stół znajdował się u pierwotnych właścicieli. Bez namysłu rzuciłam się w jej kierunku. Dawna ekscytacja odeszła wraz ze śmiercią dziadków, pojawił się natomiast sentyment i wzruszenie. Pożółkłe zeszyty, wypisane flamastry, temperówka z żyletką... Na tamte czasy - prawdziwe klejnoty. Chwyciłam niewielką stertę papierów zamotaną gumką, która zresztą dawno straciła swoją elastyczność. W powietrzu zaczął tańczyć kurz, a nozdrza zaatakowała specyficzna woń starych kartek. I coś jeszcze. Coś, czego nie potrafię nazwać, ale bezbłędnie identyfikuję to jako swoisty zapach mieszkania moich dziadków.

Otworzyłam malutki kajecik. Jego zawartość kryła w sobie spis lektur potrzebnych do matury, notatki z historii, a także listę książek przeczytanych już przez babcię Alicję w roku 1949 i 1950, co przypadało na 20 i 21 rok jej życia. 61 pozycji! Inny zeszyt obejmował zapiski budżetu. Każdy zakup wyliczony w szczegółach. Margaryna, bambosze dla Kazia, paczka dla rodziców... a pod spodem, pod kreską, dopisek: "i nic nie zostało". Jeszcze kilka zdjęć i listów od przyjaciółki, które pokazują jak głębokie relacje miała z ludźmi. Zastanawialiśmy się ostatnio czy babcia czuła się szczęśliwa i spełniona. Czy w jej życiu codziennym, wypełnionym po brzegi domowymi obowiązkami żony i matki czwórki dzieci, było jeszcze miejsce na ambicje, marzenia, na książki...

Dziś mijają trzy lata odkąd nie ma Jej z nami. Odeszła krótko po Wielkanocy. Odeszła tak, jak żyła - skromnie, po cichu, bez wielkiej pompy, za to w otoczeniu tych, dla których stanowiła serce rodziny. Była mi najbliższą, po mamie, osobą. Całkiem niedawno sprzedaliśmy jej mieszkanie. Przez kilka lat stało niezamieszkane, ale nawet w tym stanie opuszczenia wywoływało we mnie wspomnienia. Było duszą mojego dzieciństwa, młodości i jakiejś części dorosłości. I choć dziadków dawno już z nami nie ma, póki nieruchomość po nich pozostawała dostępna, fakt, że to już koniec, absolutny koniec, można było jakoś odsuwać i trochę się oszukiwać. Te dzikie cztery kąty stały się dla nas - rodziny - swoistym "ołtarzykiem". Zgodnie przyznaliśmy, że po sprzedaży mieszkania poczuliśmy jakby babcia i dziadek umarli raz jeszcze, tylko tym razem już nieodwołalnie i totalnie.

Jeszcze niedawno bez wiary w życie pozagrobowe trudno byłoby mi pogodzić się ze śmiercią ukochanych osób. Dziś myślę, że dla mojego obecnego życia to, czy się jeszcze kiedyś spotkamy, nie jest już tak ważne (moja wiara przeszła na wyższy poziom albo przeciwnie - zagubiłam ją). Dziś te wszystkie zmarłe, bliskie mi osoby, żyją po prostu we mnie, w mojej teraźniejszej pamięci. Zastanawiam się czy żywymi czyni je moja wiara, czy raczej tęsknota. Jednocześnie dotkliwie odczuwam jak bardzo namiastkowe jest to życie, jak nie odpowiada mojemu pragnieniu żywej relacji z nimi!
Z namaszczeniem schowałam plik kartek i zeszytów z powrotem do szuflady. Zajrzę tam jeszcze nie raz.
Będzie mi wehikułem czasu.