poniedziałek, 27 czerwca 2016

50 jest w porządku


Tytuł mógłby sugerować, że będzie o wieku ..średnim, dziś jednak pojawi się wątek drogowy. Prawo Jazdy posiadam już od ponad 4 lat. Z początku prowadzić dane mi było tylko wtedy, kiedy mój mąż (wtedy jeszcze nie-mąż) użyczył mi swego pojazdu. Ma się rozumieć, sam zasiadał obok. Za kierownicą bynajmniej nie czułam się jak przysłowiowa ryba w wodzie. Powiem więcej - byłam przerażona! Wiedziałam jednak, że to z czasem minie. Muszę po prostu nabyć doświadczenia. 

Sprawy trochę się skomplikowały, kiedy autko - na skutek podeszłego już wieku - dokonało żywota swego. Z pomocą przyszedł mi służbowy samochód (wtedy już) męża. Oczywiście nie mógł mi tak po prostu go pożyczać - to byłoby nielegalne - jednak co i rusz przesiadał się na miejsce pasażera, co bym z obiegu nie wypadła zbytnio. Sporo na tym zyskałam - miałam nawet okazję prowadzić "dostawczaka"! W końcu w naszym domu pojawiły się własne 4 kółka, tym samym nareszcie zaczęłam jeździć sama. Szybko nabrałam pewności siebie, tracąc niestety aż nadto na pokorze. Wprawdzie piratem drogowym nazwać mnie nie było można, bo do 100 km/h nigdy w terenie zabudowanym nie doszłam, ale od przepisowego 50 zdecydowanie bliższe było mi 70!

Co niesie ze sobą ta - zdawać by się mogło - subtelna różnica?

Przeciętna reakcja kierowcy na pojawienie się przeszkody przed jego autem i rozpoczęcie hamowania to 0,8-1 sekundy. Jeśli doliczymy do tego czas na zadziałanie układu hamulcowego wyjdzie nam 1,1-1,4 sekundy. W tym momencie samochód przejedzie odpowiednio dystans:

przy 30 km/h - 10,8-11,7 m,
przy 50 km/h - 15,3-19,4 m,
przy 70 km/h - 21,4-27,2 m,
przy 90 km/h - 27,5-35 m,
przy 110 km/h - 33,6-42,8 m.

Czas reakcji kierowcy wydłuży się, gdy ten jest zmęczony albo rozproszony. Z kolei sama droga hamowania samochodu osobowego na suchym i równym asfalcie to:

przy 30 km/h - ok. 5 m,
przy 50 km/h - ok. 13 m,
przy 70 km/h - ok. 25 m,
przy 90 km/h - ok. 42 m,
przy 110 km/h - ok. 62 m.

Zatem przy prędkości 50 km/h droga zatrzymania wyniesie ok. 32 m, natomiast przy 70 km/h będzie to już ok. 52 m.* Gdzieś pomiędzy mamy 60 km/h, czyli słynne "tylko trochę szybciej", nie narażające nas nawet specjalnie na mandat. 

To daje do myślenia. W internecie krąży film, na którym mały chłopiec na hulajnodze wyjeżdża wprost pod samochód (https://www.youtube.com/watch?v=T9ehcEyd1bU). Na szczęście nikomu nic się nie stało, gdyż kierowca jechał przepisowo. Pojawiły się oczywiście wpisy, że gdyby chłopiec ucierpiał, byłaby to przede wszystkim wina nieuważnej matki. Powstrzymam się od reakcji na ten komentarz. Nikt nie może czuć się zwolniony z konieczności posiadania wyobraźni - ani matki, ani bezdzietni kierowcy.

Czy jadąc "tylko trochę szybciej" nie byłam świadoma powyższego? Ależ oczywiście, że byłam! Co takiego zatem się stało, że zwolniłam? Razu pewnego przyszło mi podróżować w wielkim deszczu. Polskie drogi do równych nie należą, toteż woda zalegająca w ulicznych dziurach bez przerwy zalewała mi szybę. Wycieraczki nie nadążały. Musiałam zwolnić. Po przybyciu na miejsce zdałam sobie sprawę z tego, że przejazd nie zajął mi więcej czasu, niż zwykle. Jechałam ze stałą prędkością, bez szarpania, bez nadmiernego rozpędzania, by po chwili stanąć na światłach. To było pierwsze uświadomienie sobie, że szybsza jazda w terenie zabudowanym niekoniecznie skutkuje szybszym przemieszczaniem się.

Niedługo potem w moim samochodzie zaczęły szwankować łożyska. Zbliżając się do 60 km/h samochód huczał tak niemiłosiernie, że najbardziej niecierpliwy puściłby nogę z gazu. Po niedługim czasie przyszło olśnienie - płynna jazda jest super! Mam wszystko pod kontrolą i nic mnie zbytnio nie zaskoczy. Stałam się o wiele spokojniejszym kierowcą i przestałam w duchu przeklinać innych uczestników ruchu. 

W moim mieście jest pewna kręta droga wiodąca przez las. Z powodu licznych i ostrych zakrętów dozwolona tam prędkość wynosi 40 km/h, a wyprzedzanie zabronione jest niemal na całym odcinku. A jednak ostatnio miał tam miejsce śmiertelny wypadek. Kierowca wypadł z zakrętu. Warunki atmosferyczne były korzystne. Najpewniej przyczyną była nadmierna prędkość. Nie raz doświadczyłam tam brawury innych kierowców, np. wyprzedzanie długiego, przegubowego autobusu na podwójnej ciągłej...

Tymczasem warto docenić, że w ogóle tyłek można wieźć i nie wybrzydzać zbytnio - życie zbyt krótkie jest, by się tak wszędzie śpieszyć!





__________________________________________________________

niedziela, 3 kwietnia 2016

Kolejowe sentymenty


Jako że mój samochód wymagał niewielkiej naprawy, do centrum udałam się koleją miejską. Gdy tak stałam na peronie, na torze pojawił się pociąg towarowy. Mimowolnie zaczęłam liczyć wagony. Uśmiechnęłam się w duchu i wspomnienia z dzieciństwa wróciły jak żywe.

Mój nieżyjący od 19 lat tata pracował na kolei. Ponieważ zajmował wysokie rangą stanowisko, całej naszej rodzinie przysługiwały darmowe przejazdy I klasą! Utarło się, że latem tata zabierał mnie w swoje rodzinne strony na krańcach wschodnich, mama zaś zostawała z dwójką mojego rodzeństwa w domu.

Tata był typem człowieka nie odkładającego spraw na później. Skoro czekała nas długa podróż, wyruszyć należało skoro świt! Pobudka o 5 nie stanowiła dla mnie - na ogół śpiocha - problemu, gdyż z ekscytacji i tak nie mogłam zasnąć. W drodze nieodłącznie towarzyszył nam brukowiec i obowiązkowo gorzka czekolada! Tata potrafił dobijać się o "swoje", co niekiedy budziło grozę. Gdy ekspres podjeżdżał na stacje, łapał za klamkę i biegł razem z maszyną (wciąż w ruchu!) aż do wyhamowania. Niczym dzisiejsze moherowe berety pędził na łowy, w poszukiwaniu idealnego miejsca dla nas. Był to najbardziej stresujący moment. Ledwo za nim nadążałam, drżąc najpierw, czy nie wpadnie pod pociąg, a potem, czy go nie zgubię. Do dziś nie rozumiem tej gorączki, zwłaszcza, że pierwszą klasą podróżowało niewielu ludzi i przeważnie mieliśmy dla siebie cały przedział. Tak czy siak w jakimś stopniu przejęłam od niego tę zawziętość.

Pierwszą przesiadkę mieliśmy w Warszawie. Na kolejny pociąg trzeba było czekać aż 2 godziny. W dobie smartfonów - do przeżycia, ale wtedy? Okazuje się, że też. Ludzie chyba byli bardziej cierpliwi. Podróż miała swoje prawa i nikt z tym nie dyskutował. Tata kupował szneka i spokojnie siedział na ławeczce. Ja również się nie nudziłam. Ba! Miałam frajdę na miarę wesołego miasteczka, bowiem przez 2 godziny jeździłam w górę i w dół ruchomymi schodami. Urządzenia tego typu mamy dziś niemal w każdym centrum handlowym i na każdym większym dworcu. Wszelako w tamtym czasie była to atrakcja jedynie na miarę Warszawy. Czas szybko mijał i zanim się obejrzeliśmy siedzieliśmy już w kolejnym pociągu.


W Ciechanowcu (nie mylić z Ciechanowem!) zmienialiśmy środek lokomocji na PKS. W mojej głowie nie utkwiły żadne przejmujące sceny walki. Z drugiej strony prawie zawsze siedzieliśmy na pierwszych miejscach, zatem i tu tata musiał wykazać się siłą przebicia. Jazda autokarem nie "kręciła" mnie tak, jak podróż pociągiem, toteż z radością witałam nasz kolejny przystanek - Perlejewo. Był to półmetek naszej długiej drogi. Do celu pozostało zaledwie 7 km, byliśmy jednak zbyt zmęczeni, żeby iść taki kawał z bagażami. Na kolejny PKS, który wiózł nas niespełna 10 minut, przyszło nam nie raz czekać dobrą godzinę. Na szczęście sklep spożywczy był dobrze zaopatrzony w lody. W Twarogach - Trąbnicy żegnaliśmy cywilizację i ostatnie 2 km przebywaliśmy polną drogą prosto do Miodus - Inochów.


Tutaj życie toczyło się zupełnie innym trybem. Każdego ranka budziły mnie odgłosy z pobliskiej mleczarni. Domownicy ruszali w pole, do obiadu byłam więc zdana na siebie. Tata własnoręcznie zorganizował mi kącik do gry w kosza. Niefortunnie jedyna dostępna piłka przeznaczona była do gry w siatkę, ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Podjęłam oczywiście kilka prób pomocy w zbiorach, niestety wychodziło mi jedynie zbieranie prosto do buzi. Wszystko co ponad, było zbyt męczące dla miejskiej księżniczki. Aczkolwiek jedno szło mi dobrze - przyprowadzanie krów z pola na wieczorne dojenie. Właściwie wystarczyło tylko odczepić haki. Bydło samo świetnie znało drogę do domu. Tam tata - wychowany przecież na wsi - doił krówki, ja zaś ciepłym mleczkiem karmiłam kotki ...i siebie! Czułam się bezpiecznie i - mimo braku kanalizacji oraz sklepu spożywczego (ten bowiem nawiedzał wioskę dwa razy w tygodniu) - było mi tam cudownie. Tym niemniej z wielką radością wracałam do cywilizacji.

Jeszcze za życia taty rodzina z Miodus przeniosła się do Stanów Zjednoczonych, zaś po jego śmierci skończyły się dobre czasy i bezpłatne bilety kolejowe. Na horyzoncie pojawiło się jednak nowe miejsce, które co roku zaczęłam odwiedzać - Poznań. Mieszkała tam moja "stara ciotka". Kobieta bezdzietna i samotna, zgorzkniała i upierdliwa do granic możliwości. Aliści w głębi duszy miała dobre serce i tak bardzo pragnęła towarzystwa, że gotowa była opłacić podróż w obie strony każdemu, kto tylko zechce ją odwiedzić. Korzystałam z tej możliwości bodajże jako jedyna. Nikt inny nie byłby w stanie zdzierżyć humorów cioci Ziuty, choćby tylko przez tydzień. Ciocia oczywiście starała się zapewnić mi codzienne urozmaicenia w postaci najróżniejszych wypadów. Jednak największą atrakcją tej wycieczki była dla mnie jazda pociągiem ...zwłaszcza z powrotem do domu! 

Pół roku temu odeszła i ciocia Ziuta. A jednak nie odejdą w niepamięć moje sentymentalne podróże. Ostatnią - do Miodus - odbyłam ...w internecie. Umożliwiła mi to satelitarna mapa Polski Google Maps. Nie sądziłam, że będzie mi dane zobaczyć ten domek z tak bliska. Zdjęcia są z 2014 roku. Przez 20 lat nic się tam nie zmieniło!

Miodusy Inochy leżą w województwie podlaskim, w powiecie siemiatyckim, w gminie Perlejewo. Wieś została założona w wieku XV. Jak podają źródła pod koniec XIX wieku liczyła 15 domów i 81 mieszkańców (40 mężczyzn i 41 kobiet). Z kolei w roku 1921 w 25 domach żyło 108 mieszkańców, w tym 1 prawosławny i 9 żydów.

Miodusy Inochy z lotu ptaka:


Cel naszej podróży:


Jedyny nowy szczegół - znak przejścia dla pieszych:


Wejście na posesje; po lewej stronie kuchnia letnia:


Drogą po prawej stronie przyprowadzałam z pola krowy:


Pobliska mleczarnia:



Dom po przekątnej, zamieszkiwany był przez panią Mioduszewską, którą to odwiedzał o rok ode mnie młodszy wnuk - Marcin. Ma się rozumieć, dywagacje na temat naszego przyszłego małżeństwa nie miały końca!
Co się stało z owym Marcinem? Tego niestety nie wiem.
Jedno jest pewne - ożenek do skutku nie doszedł


Chciałabym kiedyś tam wrócić i zobaczyć to miejsce na żywo. Może udałoby się znaleźć kogoś, kto jeszcze pamięta Józefa z Gdańska, odwiedzającego państwa Niemyjskich z córką Basią...


sobota, 20 lutego 2016

Również i Ty mogłeś zostać "Bolkiem". Czarne i białe - a co z szarym?


Świat obiegła wieść o szafie Kiszczaka. Spekulacje na temat Wałęsy vel Bolka pojawiały się od dawna, teraz zaś zdały się potwierdzać. Wszystkich ogarnął szok i niedowierzanie na myśl o tym, że kluczowa postać Solidarności mogłaby współpracować z komunistycznymi władzami. Nie dysponuję odpowiednimi narzędziami, by weryfikować historię i tworzyć naukowe wywody. Post mój jest czysto hipotetyczny i wypływa z emocji, które mną targają. Dociekanie prawdy i ustalanie faktów zostawiam służbom i jednostkom do tego przeszkolonym. Chciałabym jedynie nakreślić pewien obraz psychologiczny.

Cierpienie oraz śmierć w obronie idei i przekonań największe znaczenie zyskało w wymiarze religijnym. Męczennik, jako najwierniejszy świadek głoszonych przekonań, to filar i wzór do naśladowania. Czy heroizm przeznaczony jest wyłącznie dla bohaterów o wyjątkowej świadomości, czy też stanowi moralny obowiązek każdego człowieka? Kościół katolicki opowiada się wprost za moralną powinnością. Błogosławiony Papież Jan Paweł II, w swojej Encyklice Veritatos Splendor, nie zachęca do męstwa w imię wiary, lecz wskazuje, że miłość Boża każe przestrzegać Przykazań Bożych i nie pozwala ich łamać, nawet dla ratowania własnego życia.

Jakiś czas temu natknęłam się na artukuł o pastorze zamieszkującym bodajże Syrię (celowo nie zadaję sobie trudu przypomnienia szczegółów, gdyż o tych chciałabym raczej jak najszybciej zapomnieć), który nie chciał wyrzec się swojej wiary. Oprawcy ukrzyżowali więc jego dziesięcioletniego syna...  Czy Kościół ogłosi teraz świętym owego chłopca? Sądzę, że jedyną wolą tego dziecka w katuszach było pragnienie, by tatuś go uratował. To może tatusia kanonizujmy za zachowanie zimnej krwi? W końcu poświęcił syna niczym biblijny Abraham Izaaka! Zatrzymajmy się chwilę przy tym ostatnim. Czy aby na pewno głos rozkazujący złożenie w ofierze zamordowanie własnego, tak długo wyczekiwanego syna, z nieba pochodził? Śmiem twierdzić za pewnym księdzem (który - nota bene - mury zakonne opuścił), że Bóg odezwał się "w samą porę", by Abrahama od przerażającego czynu powstrzymać.

Wszelako jeśli postawa Abrahama i pastora godna jest pochwały, to przyznam za Sorenem Kierkegaardem: Nie mogę uczynić wysiłku wiary, nie mogę zamknąć oczu i rzucić się z ufnością w otchłań absurdu, jest to dla mnie niemożliwe (...). W świecie doczesnym Bóg i ja nie możemy jednak rozmawiać, nie mamy wspólnego języka.*

Wracając do szafy Kiszczaka. Przeanalizujmy sytuację, w której Lech Wałęsa rzeczywiście współpracował ze Służbami Bezpieczeństwa. Być może wizja zmian zaczęła się już rodzić w jego głowie. Co zatem robić? Dać się zabić dla sprawy, czy też przeczekać, podpisując lojalkę - by w stosownym momencie, gdy idea wolności będzie silniejsza, zrealizować jej postulaty? Pamiętajmy, że na szali stało nie tylko własne jego życie. W owym czasie był już mężem i ojcem. Czemu przeto nie próbuje się wytłumaczyć? ..Bo zrozumienia nie znajdzie. Dla świata wszystko jest białe lub czarne. Nie współpracował - dobry, współpracował - zły, okoliczności - bez znaczenia. 

Raz jeszcze podkreślam, że spekulacje moje nie są podparte żadnymi badaniami historycznymi! Próbuję zrozumieć i nie potępiać. Chęć przetrwania i afirmacja życia jest czymś naturalnym i właściwym dla istoty ludzkiej. Nie umniejszam jednak roli tych, którzy swoje życie poświęcili dla Ojczyzny. Wręcz przeciwnie - to dzięki nim mogę żyć w wolnej Polsce. Kładę zatem akcent na wyjątkowość ich czynu właśnie dlatego, że nie każdy byłby w stanie dokonać takiej ofiary. Jakkolwiek nie potępiam tych, którzy nie potrafili wyrzec się swojego życia dla innych. To, co Lech Wałęsa zrobił dla naszej wolności stanowi niezaprzeczalną wartość i za to go szanuję.
...Lecz kto jest bez grzechu niech pierwszy rzuci kamień...





__________________________________________
*S. Kierkegaard, Bojaźń i drżenie