czwartek, 30 czerwca 2022

Przemijanie w kolorze chabrów

Dotarła do mnie wiadomość o śmierci mojego profesora od fletu. Jaki był Adam Łazarewicz? Zdecydowanie nie prowadził mnie za rękę, nie narzucał swojego zdania, ani jedynej "właściwej" interpretacji utworu, pozostawiając mi sporo przestrzeni do własnych poszukiwań. Niekiedy brakowało mi jego kierownictwa, z czasem jednak zauważyłam, że mogę uzyskać odpowiedź na każde zagadnienie, lecz najpierw muszę zadać pytanie. Inicjatywa bowiem musiała wychodzić ode mnie. W gruncie rzeczy czy nie na tym właśnie polega bycie inspiracją? Na wzniecaniu głodu odkrywania, motywowaniu do wyciągania wniosków i pozwalaniu na stawanie się lepszym?

Był życzliwym, sympatycznym i dobrym Człowiekiem, zupełnym przeciwieństwem większości akademickich nauczycieli, których metodę na wyciągnięcie jak najwięcej ze studentów stanowiło łamanie im charakteru. W szafce trzymał zestaw rodem z PRL-u -> grzałkę i szklankę z koszyczkiem. Każda lekcja zaczynała się od zaparzenia sypanej czarnej...
Przeprowadziliśmy wiele inspirujących rozmów, nie tylko na tematy muzyczne. Stał m. in. na stanowisku, że od owoców się tyje. Po latach potwierdzam - trzeba zachować w nich umiar. Niejednokrotnie wypłakiwałam Mu się w przysłowiowe ramię z powodu sercowych niepowodzeń czy wątpliwych sukcesów zawodowych. Był jak ojciec, którego w tamtym czasie w moim życiu zabrakło. Jego opinie niekoniecznie były spójne z moimi oczekiwaniami, ale czy bezwiedne poklepywanie po ramieniu, to rzeczywiście zadanie godne prawdziwego wychowawcy?
Poniższa fotografia wykonana została równo 11 lat temu, w czasie mojego drugiego recitalu dyplomowego, zwieńczającego 5-letnią przygodę w Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki w Gdańsku (szczęśliwa kieruję się po wielki słonecznik dla Pana Adama). Zdjęcie zestawiłam z całkiem innym, na pierwszy rzut oka niepasującym do ujęcia obrazem, ale też sama ja, moje dążenia i priorytety uległy zmianie. Dziś wiem, że prawie nigdy nic nie jest takie, jakie się wydaje. Tymczasem, powracające co roku do życia kolorowe piękna natury uspokajają mnie, dając wytchnienie w otaczającym zamęcie.
Kwiaty bowiem trwają.
Ludzie w moim życiu - nie...
Chabry, chabrowa suknia, chabrowe oczy dziecka...







niedziela, 27 lutego 2022

Magiczny domek

Jeżeli porcelana to wyłącznie taka

Stanisław Barańczak


Jeżeli porcelana to wyłącznie taka
Której nie żal pod butem tragarza lub gąsienicą czołgu,
Jeżeli fotel, to niezbyt wygodny, tak aby
Nie było przykro podnieść się i odejść;
Jeżeli odzież, to tyle, ile można unieść w walizce,
Jeżeli książki, to te, które można unieść w pamięci,
Jeżeli plany, to takie, by można o nich zapomnieć
gdy nadejdzie czas następnej przeprowadzki
na inną ulicę, kontynent, etap dziejowy
lub świat

Kto ci powiedział, że wolno się przyzwyczajać?
Kto ci powiedział, że cokolwiek jest na zawsze?
Czy nikt ci nie powiedział, że nie będziesz nigdy
w świecie
czuł się jak u siebie w domu?

* * * * *

Sporo mówi się ostatnio o konieczności rozmawiania z dziećmi na temat wojny. Pamiętam, że jako dziecko bardzo bałam się konfliktów zbrojnych i kataklizmów. A także ciemności i ciasnych przestrzeni, ale zdecydowanie najbardziej inwazji militarnych. Syn mojej przyjaciółki ma podobnie. Szczególnie poruszają go skutki bombardowania. Któregoś razu zaskoczył swoją mamę pytaniem:

- Czy bomba rozwaliłaby sklep?

- Tak, synku.

- A czy bomba rozwaliłaby przedszkole?

- Tak, synku.

- A nasz domek, czy nasz domek też by rozwaliła?

- Tak, synku, nasz domek też…

Wtedy chłopiec wymyślił, że zbuduje magiczny dom, który może się przemieszczać i którego żadne bomby nie zniszczą. W razie wojny schroni się tam wraz z bliskimi.

Zadziałał naturalny mechanizm obronny, strategia umysłu, który musi stworzyć sobie skrawek bezpiecznej przestrzeni, by przetrwać. Problem nie znika, ale rzeczywistość zostaje zniekształcona, co pomaga oswoić się z jakąś jej cząstką. Tego typu mechanizmy obronne nie są wyłącznie domeną dzieci. My, dorośli, też lubimy mieć jakiś awaryjny bufor, nawet jeśli jest on tylko pozorny, czego niejednokrotnie jesteśmy całkiem świadomi. Zastanawiam się czy wiara w Boga i życie pozagrobowe nie jest jakąś jego formą. Perspektywa ponownego spotkania pomaga zaakceptować rozłąkę. Dzięki przekonaniu o nieśmiertelnej duszy rozstanie staje się pożegnaniem tylko „do czasu”…

Mój zamknięty w swoim wnętrzu syn na swój sposób wolny jest od otaczającej go rzeczywistości. Dla przykładu – nie porównuje się z innymi dziećmi, nie analizuje w co są ubrane, jakie mają zabawki, ile zarabiają ich rodzice. Nie potrafi myśleć abstrakcyjnie, liczy się dla niego tylko tu i teraz, co paradoksalnie niejednokrotnie go chroni. Nie porozumiewa się werbalnie, a jego rozumienie mowy ogranicza się do stale powtarzalnych komunikatów, jak zgaś światło, ściągnij buty, podaj… Wojna, to pojęcie obce i nieznane mu. Zauważyłam jednak, że nie zawsze musi znać słowa, by rozpoznać nastrój jaki dany termin ze sobą niesie. Niczym gąbka chłonie moje emocje, mój lęk. Nieświadomy przyczyny i skutków, nasiąka atmosferą okoliczności. Minionej nocy obudził się, przybiegł do mnie i wtulił tak mocno jak nigdy. Zdawał się być przerażony. Nie wie co to jest wojna, kto to jest Putin, gdzie leży Ukraina (że w ogóle coś takiego jak „państwo” istnieje), ale wyczuwa, że ma powód do strachu. Nałykał się go ode mnie. Szkoda, że nie mogę go uspokoić słowami, tych bowiem nie przyswaja, a żeby przekazać mu spokój emocjami najpierw sama muszę go odzyskać. Tylko jak…

Mam pewną Koleżankę, z którą nagminnie obiecujemy sobie to, co niemożliwe – że wszystko będzie dobrze. Składanie takich deklaracji jest oczywistym absurdem, niepodobna bowiem robić nadzieję na coś, co absolutnie wymyka się spod naszego wpływu, jak choćby zdrowie, pokój i ład na świecie, książę z bajki, wieczna młodość, nieśmiertelność ukochanych osób itd. Skądinąd, z lubością to czynimy, czerpiąc wzajemną satysfakcję z iluzorycznego mamidła.

Jednak tym razem, w obliczu bestialskich działań Putina i jego dalszych gróźb, hipnotyzowanie się myślą, że wszystko będzie dobrze, nie działa. Jestem nad wyraz oporna na to iście życzeniowe pozytywne myślenie. Wybacz mi „partnerko od umysłowego laudanum”. Czyżbym „wydoroślała”? Jeśli na tym polega dorosłość, ogłaszam wszem i wobec, że w takim razie nie chcę być dorosła! Chcę zbudować magiczny domek, schować się w nim ze wszystkimi, których kocham i przenieść się tam, gdzie nie będzie wojny.





czwartek, 24 lutego 2022

Jutro słońce wzejdzie i tak…

24 II 2022

Tego dnia obudziłam się jeszcze przed świtaniem, wcześniej nawet niż mój mały ranny ptaszek. Spojrzałam w telefon. Było tuż po czwartej. Planowałam jeszcze na chwilę przysnąć, komunikat aplikacji newsowej zadziałał jednak mocniej niż zimny prysznic. Rosja zaatakowała Ukrainę. Ta informacja zdominowała mój umysł, destabilizując na resztę dnia. Jak odtąd będzie wyglądać nasze życie? Czy nie znajdziemy się na celowniku jako następni? Wiedza jest ograniczona. Wyobraźnia – przeciwnie. Jej oczami już widziałam nas uciekających z całym dobytkiem w walizkach. Spojrzałam na swoje piękne, białe pianino. Przepadnie, podobnie jak reszta planów na przyszłość. Cofnęłam się do początków pandemii. Przypomniałam sobie puste półki i skwitowanie mojego pytania o ulubione chrupki Antka stwierdzeniem, że to nie jest produkt pierwszej potrzeby, toteż nie będą go zamawiać. Na nic zda się makaron. Autystyczna wybiórczość pokarmowa silniejsza jest nawet od głodu. Zresztą. Rosja raczej nie zdecyduje się na takie poszerzenie działań militarnych. Fantazja nadto mnie poniosła. Lecz czy na Ukrainie nie ma takich „Antosiów”, jak mój... i z pewnością nie jedno marzenie nie zmieści się do walizki.

Przede mną jeden z kilku dni w roku, kiedy nie liczę kalorii, folgując sobie żywieniowo do woli, do pobliskiej cukierni udałam się jednak jakoś bez entuzjazmu. Mam pieścić swoje podniebienie, podczas gdy tuż za granicą moja abstrakcja znaczy czyjąś rzeczywistość? 

Pozostaje modlić się o pokój. Tylko jak, gdy wiary brak; gdy ta zdaje się być absurdem. O co zresztą miałabym się modlić? Czy ingerencja Boga nie stoi w sprzeczności z wolnością daną człowiekowi? Irracjonalnym byłoby oczekiwać, że Bóg złapie Putina za rękę. Hitlera też nie powstrzymał. Nie taka zresztą Jego rola. Nie traktuje nas jak dzieci do komenderowania, ale jak dorosłych, a dorosłość ma swoje prawa. Odpowiedzialność, konsekwencje wyborów własnych ...i cudzych... 

Kiedy odbierałam Syna ze szkoły, poczułam powiew wiosny. Ludzkie dramaty jej nie dotyczyły. Ptaki ćwierkały niosąc nadzieję na przekór wydarzeniom poranka. Tak... Słońce wschodzi, gdy matki tracą dzieci, gdy mężczyźni tracą żony, gdy kraje pustoszy wojna (…) Nawet jeśli jesteśmy absolutnie przekonani, że to koniec świata, nazajutrz słońce wzejdzie i tak (Taylor Jenkins Reid, Rozstańmy się na rok). 

Zaledwie dwa lata wcześniej, tuż przed tym jak świat stanął na głowie z powodu koronawirusa, mój „tłusty czwartek” wyglądał całkiem beztrosko...

 

20 II 2020

Osiedlowy sklep Biedronka, godz. 9. Ustawiam się w długiej kolejce. Tuż za mną lokuje się starsza Pani. Wścibsko zagląda na dno mojego koszyka i zdziwiona, że zamiast pączków szarpnęłam się w lutym na truskawki, konstatuje, że sama ma 3 chłopów w domu, czym za pewne chciała usprawiedliwić się przede mną (lub przed samą sobą) z 3 toreb tłustych oponek. Nagle, ni z gruszki ni z pietruszki, proponuje, że zaśpiewa mi piosenkę (melodia znana, tekst własny). Pozostali klienci obserwują ten teatrzyk zszokowani nie tylko odważną Panią, ale - może nawet bardziej - mną, tak żywo zainteresowaną. Przyznaję - wykonanie perfekcyjnie czyste! Przechodzimy na temat psów, a nastepnie ..kanarka, którego straciła 10 miesięcy temu. W międzyczasie moje zakupy zostają podsumowane i mogę odejść. Z jakiegoś powodu jednak tego nie robię. Starsza Pani patrzy zdziwiona, że wciąż stoję, ja zaś ze spokojem i absolutną powagą oświadczam, że przecież nie skończyła opowiadać mi o kanarku. I tak rozmawiamy jeszcze pół godziny przed sklepem. Też jest muzykiem i też ma niepełnosprawnego syna, jej matka popełniła samobójstwo, jej mąż odciął nogę ich kanarkowi, ona sama jest morsem. Opowiada mi jak w młodości dawała prywatne lekcje muzyki, a z dziurawego dachu kapała woda na uczniów, ile zaoszczędził jej syn i jakich długów narobił drugi..

Miałam zaplanowany dzień co do minuty. Zakupy, granie, ogarnięcie mieszkania dla odwiedzających mnie dzisiejszego dnia, jak również sączenie kawy i delektowanie się w spokoju śniadaniem.. ale niech tam! Mój syn uczy mnie, że świat, to coś więcej niż cienka strużka przede mną; więcej niż tylko moje sprawy. Jego droga do przedszkola nie jest zwykłą drogą. Zadziera głowę mocno do góry i patrząc w niebo gna na oślep przed siebie; radośnie kręci się wokół własnej osi lub po prostu idzie tyłem; chodzi po krawężniku, czasem z niego spada, co niezmiernie go bawi; dotyka każdej rośliny, bada ich faktury; śmieje się do siebie - z niczego konkretnego, po prostu cieszy się byciem, przestrzenią, wolnością. Czasem zastyga w bezruchu, po czym rozpędza się, niczym liść wprawiony w ruch podmuchem wiatru. Bywa, że w tym wszystkim obiję się o jakiegoś człowieka, który nawet tego nie zauważy, gdyż jego świat, to owa cienka strużka przed nim - nie rozgląda się na boki; do pracy, do sklepu, do domu..

Wykonałam wszystko, co zaplanowałam. I Ty też wszędzie zdążysz. Paradoksalnie właśnie wtedy, gdy się zatrzymasz..


24 II 2022

A jutro słońce wzejdzie i tak… 





piątek, 11 lutego 2022

W pułapce wnętrza

Zawsze lubiła dzieci i marzyła o gromadce. Co prawda urodziła syna, nie spełniała się jednak w rodzicielstwie. Jako autysta, jej chłopczyk uwięziony był we własnym umyśle. Co za ironia. Ona – jako anorektyczka – też była więźniem swojego ciała.

Myśl o dziecku towarzyszyła jej od dawna, ale dopiero kiedy na skutek zbyt wielu codziennych trosk jej cykl rozregulował się, a podaż hormonów zaczęła poważnie szwankować, wizja, że jej czas, jako kobiety, skończył się, łapała ją za gardło tak mocno, że niemal się dusiła. Jeszcze niedawno trzymała w ramionach nowonarodzonego synka przyjaciółki, teraz wystarczyło, że spojrzał na nią tymi swoimi wielkimi, uśmiechniętymi oczami i szlochała pół dnia. Niemal codziennie otrzymywała porcję zdjęć i filmów słodkich pociech koleżanek i poza sporadycznymi przypadkami, gdy w sercu pojawiał się nieznaczny żal, szczerze cieszyła się razem z nimi. Czy przyszedł moment, w którym nie będzie już potrafiła być dobrą ciocią? Nie będzie w stanie robić kakao, tworzyć układanek z opowieścią i łowić ryb wędką na magnes?

Wydanie na świat jeszcze jednego potomka było jej pragnieniem i źródłem przerażenia zarazem. Poród był dla niej traumą, choć upływ czasu nieco złagodził bolesną pamięć. O wiele bardziej bała się zmian, jakie ciąża zostawiłaby na jej ciele. Każdego dnia toczyła bój o idealną sylwetkę. Jej obecny stan zdrowia nie pozwalał już na mordercze treningi, stąpając jednak po kruchym lodzie trenowała na tyle, na ile mogła lub na tyle, na ile wydawało się jej, że może. Ciąża najpewniej skończyłaby się wielomiesięcznym leżeniem. Dla rozkosznego pędraka można poświecić wiele, tyle że między jej świadomością a jej ciałem jakby zerwało się połączenie. To nie znaczy, że nie zdecydowałaby się, lecz czy udźwignęłaby konsekwencje? Nawet teraz, gdy miała praktycznie wzorową sylwetkę, jej oczy działały jakby inaczej niż pozostałych ludzi. Jej biedne ciało, nieakceptowane jako perfekcyjne, tym bardziej nie mogło zostać przyjęte jako ułomne. Pod jej sercem nie rozwinie się już nowe życie, a Życie, które wydała na świat, mieszkało zamknięte w swoim pokoju, celi umysłu, w której klamki nie ma ani od zewnątrz, ani od wewnątrz. Samotna matka i samotny syn. Dwa światy egzystujące jeden obok drugiego, jakby niezależnie, a jednocześnie nie mogące istnieć bez siebie. Dwie klatki, których konstrukcję stanowiły własne kości…






sobota, 5 lutego 2022

Kościół gorszący

Czym jest dla mnie wiara, czym chrześcijaństwo, czym Kościół, kim Jezus. Co zawiera się w tych hasłach. Z całą pewnością nie są one tylko pustymi sloganami, ale w moim życiu wartością szczególną. Nie jakąś tam sentymentalną i dziecięcą, jak wiara w przeciskającego się przez komin Świętego Mikołaja. Lecz wiążą się ze świadomym wyborem. 

Można powiedzieć, wartości te odziedziczyłam w spadku; to właśnie rodzina jako pierwsza pokazała mi, że w wierze i religii nie chodzi o doktrynę i ślepe zachowywanie zasad, ale o bycie człowiekiem, po prostu człowiekiem. Odkąd pamiętam, w moim domu nie było tematów tabu. Nieustannie toczyło się dyskusje, podawało w wątpliwość niezaprzeczalne kwestie – po to, by wybierać świadomie, nie bezmyślnie, „za tłumem”. Celem formacji młodego człowieka nigdy nie było wgranie w niego mechanizmu ślepego posłuszeństwa, lecz przygotowanie go do samodzielności i odpowiedzialności. Jako nastolatce nie mówiono mi o której godzinie mam wrócić w domu, a jeśli potrafiłam podać sensowny argument, wolno mi było – w drodze wyjątku – pójść na wagary. Ufano mi i traktowano jak człowieka zdolnego do podejmowania wyborów – lepszych, bądź gorszych, ale zawsze z założeniem, że będę ponosić konsekwencje własnych decyzji. Bez wątpienia, by dać mi ów kredyt zaufania, najpierw trzeba było umocnić we mnie kapitał mądrości, roztropności i wrażliwości. Temu służyły wszystkie rozmowy, czytanie Biblii od najwcześniejszych lat i opowiadanie o Bogu w sposób pozwalający się Nim zachwycić. Krok po kroku pokazywano mi piękno określonej drogi – wszak wychowanie obejmuje również kształtowanie konkretnych postaw i wzorców zachowań – lecz potem odważnie pozwolono mi samej odkryć Prawdę, pójść za Nią i być Jej wierną z własnego, nieprzymuszonego wyboru. Bo w moim domu tolerancji nie było tylko dla jednego – dla bezrefleksyjnego przechodzenia przez życie. 

Moja szeroko pojęta rodzina łączy w sobie mniej lub bardziej wiernych katolików, sceptycznych agnostyków i zagorzałych ateistów. W naszych szeregach mamy również geja i osobę transpłciową. Wspólnym mianownikiem dla tego, co – zdawać by się mogło – powinno dzielić jest szacunek, który sprawia, że jesteśmy prawdziwie razem. Najbardziej ortodoksyjną w wierze była moja nieżyjąca już babcia. Jeżeli ktoś obierał drogę, która według jej systemu wartości nie była tą najlepszą, nie omieszkała wyrazić swojej opinii. Jak każdy miała prawo mówić na głos o tym, w co wierzy i czym żyje, ale w żaden sposób nikogo nie wykluczała. Mam taką gorzką refleksję, że kościoły są dziś puste, a u mojej babci co niedzielę było gwarno. Do samej śmierci nas ewangelizowała. Jej świadectwo, a także świadectwo moich rodziców, nauczyło mnie dawania bez patrzenia na to, co dostanę w zamian, poświęcenia dla drugiego człowieka, nawet wtedy, gdy jest mi to „nie na rękę”, dzielenia się tym, co mam, nawet jeżeli nie mam prawie nic. Nauczyło mnie też bycia prawdziwą, odważną i wdzięczną. W końcu przywiodło mnie do skończenia studiów teologicznych i fascynacji Jezusem, którego umiłowałam i wybrałam na swojego Boga. Miałam wokół siebie ludzi, którzy własnym życiem dawali świadectwo piękna i sensu katolickiej wiary, którzy byli w tej wierze spójni, szczerzy i prawdziwi, chociaż niepozbawieni słabości. 

Kościół winien być jak dom rodzinny – przygarniający. Mówi się, że jest powszechny, że miejsce w nim jest dla każdego. Czy jednak na pewno? Czy dla osób homo- i transseksualnych również? Nie twierdzę, że należy zmienić nauczanie Kościoła dotyczące małżeństwa i rodziny, lecz powiedzmy sobie szczerze – rzucane z niejednej ambony hasła o „tęczowej zarazie” są jak eksmisja z domu; są odrzucaniem, co więcej – odrzucaniem w imię Boga. W imię Boga, który nigdy nikogo nie odtrącił. Kościół, podobnie jak rodzina, oddziałuje na swoich wiernych, kształtuje w nich pewne postawy. Dobrze, gdyby było to wychowywanie do samodzielnej refleksji. Niestety, wskutek sukcesywnego prezentowania oblicza Boga-selekcjonera, jednocześnie zaś promowania obrazu kleru, który „zawsze ma rację”, nie tylko sami hierarchowie stają się skłonni do „zamiatania brudów pod dywan”, ale i świecka część wspólnoty nie zawsze chce dawać wiarę skrzywdzonym. Zabieranie głosu przez osoby medialne, w szczególności duchowne, zbyt często skutkuje w ostatnim czasie (słuszną) kpiną. Co gorsza, takie swoiste expose, będące niejednokrotnie wyrazem braku kompetencji i wrażliwości oraz niezrozumienia tematu, częstokroć uderza w skrzywdzone osoby, których zagadnienie bezpośrednio dotyczy. Nie mam tu na myśli wyłącznie problemu nadużyć seksualnych, czy też zbytniego zaangażowania księży w politykę (konkubinat państwa i Kościoła, to osobna, niebagatelna kwestia). Wśród duszpasterzy nie brak internetowych rekolekcjonistów, którzy zdążyli wyrobić sobie dobrą renomę krzepiącym słowem. Bywa jednak, że w pewnym momencie swoim autorytetem zaczynają „podawać do wierzenia” osobiste poglądy, nierzadko będące przejawem religijnego fundamentalizmu, czy nawet wręcz fideizmu dezawuującego niezaprzeczalne zdobycze nauki w dziedzinie rozwoju człowieka. Wtedy struktura hierarchiczna, stanowiąca konstrukcję organizacyjną Kościoła, a charakteryzująca się wyraźną linią podporządkowania, winna zadziałać jak dobre narzędzie do redukcji oddziaływania tych, którzy swoimi publicznymi wystąpieniami wystawiają chrześcijaństwo na pośmiewisko. Tyle że tak się nie dzieje, zaś wśród odbiorców nie brak przyklaskujących tego rodzaju wypowiedziom. To ci sami, którzy zatykają uszy na krzyk ofiar przemocy seksualnej, bo myśl, że udziałem osoby konsekrowanej mogłoby być aż tak wielkie zło, obróciłaby w gruzy ich religijne życie. 

Nie utożsamiam religijności z życiem duchowym. Można przez całe życie być człowiekiem religijnym i nawet nie otrzeć się o duchowość. Kiedy spotykam się z bezwzględną, skostniałą, niemiłosierną i oceniającą postawą wśród szeregowych katolików, zastanawiam się, czy to nie zasługa pseudo-duchowej formacji, którą otrzymali w trakcie katechezy szkolnej oraz tej z ambony. I o to również mam żal do Kościoła – o kształtowanie postawy religijnej, a tak mało duchowej; o czynienie z ludzi niewolników Boga. Gdyby Bóg chciał mieć niewolników, nie dałby człowiekowi wolnej woli. Pomóżcie ludziom być po prostu ludźmi, a sami odkryją jak piękne i mądre jest w swej istocie chrześcijaństwo. Weźmy chociażby Dekalog, stanowiący zgoła uniwersalne prawo naturalne. Miej swój system wartości i żyj w zgodzie z nim; szanuj rodziców; szanuj ludzi; jeśli masz coś przeciw komuś, powiedz mu to w twarz, a nie za plecami; nie kradnij; nie zabijaj; nie krzywdź; nie traktuj drugiego człowieka i jego cielesności instrumentalnie; nie traktuj tak również siebie; bądź wierny i lojalny. Życie według powyższych zasad niepodważalnie przynosi wolność i spokój, dokładnie tak, jak powiedział św. Paweł – ku wolności wyswobodził nas Chrystus (Ga5,1). Ale to samo można przekazać w zupełnie inny sposób. Nie wolno Ci tego, nie wolno tamtego, musisz to… I wtedy religia jest jak zniewolenie. A wystarczy przenieść akcent na realizację miłości, bo czyż nie tym są właśnie Przykazania Boże – konkretyzacją pozostawionego nam przez Jezusa wezwania do miłości Boga i bliźniego? Zbyt często można odnieść wrażenie, że wiara, to przede wszystkim moralność. Tymczasem chodzi o żywy kontakt człowieka z Bogiem, o to, by przekroczyć prawo i dojść do rdzenia, doświadczyć treści. Właściwa formacja duchowa, to taka formacja, która daleka jest od ślepego przyjmowania prawd głoszonych przez ludzi – nawet tych obdarzonych największym autorytetem. To praktyka świadomego wyboru, poprzedzonego również pewną dozą krytycznego myślenia (nie mylić z krytykanctwem). Wierni, którzy jej nie otrzymali, mogą czuć się zagubieni w obecnym moralnym chaosie (co innego głosimy, czym innym żyjemy). 

Skala, jaką przybrały przestępstwa na tle seksualnym wśród kleru, statystyki, które mówią o tym, że nawet 15 % księży ma dzieci, zatrważająca liczba biskupów traktujących swój „święty urząd” jako „świetny biznes” do dorobienia się (choćby pałacu na emeryturze), deklamatorzy sloganów, o których Jezus mówił: Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy, bo zamykacie królestwo niebieskie przed ludźmi. Wy sami nie wchodzicie i nie pozwalacie wejść tym, którzy do niego idą (Mt 23, 13) – wszystko to sprawia, że chociaż nie straciłam wiary w samego Boga, powoli tracę wiarę w Jego obecność w Kościele. Czuję się niczym dziecko, które musi patrzeć na matkę krzywdzoną przez ojca; na matkę, która nie potrafi brutala wyrzucić za drzwi, lecz pozwala, by ten krzywdził i ją i ich dzieci. Wobec niemocy matki dziecku pozostaje tylko z żalem opuścić i jedno i drugie – toksycznego ojca, a także matkę oraz rodzeństwo, których wcale zostawiać nie chce. Bo Kościół jest, a przynajmniej powinien być dla nas jak bezpieczny dom. Tego pragniemy, oczekujemy, a nawet – w imię Chrystusa – wręcz żądamy! 

Myślę, że gdyby Jezus pojawił się dziś na ziemi, powywracałby stoły na niejednej księżowskiej imprezie, jak onegdaj w świątyni. Kościół traci wiarygodność przez to, że nie potrafi konsekwentnie się oczyszczać. Ukrywanie prawdy i udawanie w imię nie-gorszenia, że zło go nie dotyczy, bo przecież jest święty, prowadzi do jeszcze większego zła i zgorszenia. Świętość Kościoła winna wyrażać się w jego klarowności. Tylko w ten sposób może odbudować zaufanie i autorytet. Coraz częściej mówi się o dwóch Kościołach, lecz dystansowanie się od tego, co nie należy do Jezusowego nauczania, a mimo to wychodzi z ust ludzi Kościoła i to nierzadko zajmujących wysokie pozycje w samej jego strukturze, to jednak za mało. Warto szukać przestrzeni i parafii, która będzie nas wewnętrznie budować, w której będziemy czuć się pokrzepieni, również słowem ludzkim. Ale to nie załatwia sprawy – znaleźć swój spokojny kąt i udawać, że w drugim pokoju nie dzieje się dramat. Świadomość istnienia dobrych i „fajnych” księży nie wystarczy. Kościół musi być jeden – z jednego kawałka. Jeśli w jakiejś części swojego Ciała sprzeniewierza się deklarowanym ideom, a jednocześnie w porę nie amputuje zatrutego elementu, trucizna, niczym gangrena, rozprzestrzenia się czyniąc martwym cały Organizm. Uczciwym się jest lub nie jest. Nie można być uczciwym po części. To rozdwojenie, ten brak spójności sprawia, że Kościół przestaje być autentyczny, przestaje jawić się jako depozytariusz Sprawiedliwości, Prawdy i Dobra. Próby kamuflażu prawdy są jak odbieranie nam inteligencji, są pozbawianiem nas możliwości racjonalnego osądu rzeczywistości. Wstyd mi wobec niemocy i tchórzostwa hierarchów, którzy dawno powinni oczyścić swoje struktury z wilków w owczej skórze. Nie przyjmuję roli oskarżyciela. Wypowiadam się z pozycji dziecka, które przestało czuć się bezpiecznie w swoim domu. Nie oczekuję od Kościoła świętości rozumianej jako bezgrzeszność. Domagam się natomiast uczciwości; tego, by stanął w prawdzie wobec siebie i swoich wiernych, by nieustannie korygował kierunek, w którym zmierzać powinien. W przeciwnym razie stanie się niczym smutny, opuszczony dom. Jeżeli Kościół ma się podnieść, musi zająć jednoznaczne stanowisko wobec zła, a także podjąć konkretne i konsekwentne działania zmierzające do wyeliminowania haniebnych czynów ludzi w swoich szeregach. Czy Kościół jest gotowy zapłacić za swoje błędy? Przyznać, że w wielu przestrzeniach nie żyje zasadami, które głosi? Naprawić normatywny chaos i zgorszenie, którego sam jest twórcą?



wtorek, 18 stycznia 2022

Bilans sentymentalny

Połowa stycznia za nami, ehca noworocznych postanowień już prawie przebrzmiały, a jeszcze nie było podsumowania starego czasu. A zatem...

W minionym roku:

➡️ Spałam w cieple - zwykle pomagał mi w tym termofor i kołdra z owczej wełny.
➡️ Jadłam zdrowo, choć nie zawsze do syta (pogoń za idealną sylwetką..), ale za każdym razem smacznie.
➡️ Spędzałam czas z tymi, którzy są mi bliscy.
➡️ Moje drogi rozeszły się z kilkoma ważnymi dla mnie osobami, ale to, co wnieśli w moje życie, zostało ze mną.
➡️ Czytałam książki.
➡️ Zaśpiewałam, zagrałam i poprowadziłam z sukcesem kilka koncertów.
➡️ Otrzymałam na Dzień Dziecka prezent, o którym nieustannie marzyłam - pianino, i wygrałam na nim wiele godzin - tylko dla siebie.
➡️ Straciłam wiarę w Boga.
➡️ Nie straciłam jej do końca, wciąż Go szukam.
➡️ Byłam poważnie kontuzjowana, co na długi czas (może nawet na zawsze) przerwało moje zacięcie do kulturystyki, ale odkryłam kalistenikę, która co prawda nie zastąpi mi sztangi, ale pozwala nadal cieszyć się sportowym upodobaniem.
➡️ Zaczęłam uczyć się malować na kawie.
➡️ Byłam inspirowana.
➡️ Byłam inspiracją.
➡️ Przetrwałam chwile smutków.
To był dobry rok...

środa, 1 grudnia 2021

Z miłości do bycia

Pierwszy grudnia, pierwsze przymrozki, pierwszy śnieg, a moje kwiaty jakby wbrew swojej naturze - nie przestają zakwitać. Lobelia niebieszczy się w pełnej krasie, pelargonia wprawdzie przywdziewa coraz więcej żółtych liści, a aksamitki już niemal w ogóle ich nie mają, ale pęd do życia powoduje, że uparcie wydają nowe pąki. Dopiero co na zimowy spoczynek wysłałam wielkokwiatowe begonie bulwiaste – królowe rabat i balkonów. Z pękającym sercem, niczym kat, obcinałam kolorowe naręcza w pełnym rozmachu ich bytu, wiedziałam jednak, że jeśli mają obudzić się do życia za rok, muszą trafić do piwnicy nim dopadnie je mączniak, szara pleśń czy zwykłe wychłodzenie. Jednoroczne miały gościć na balkonie do naturalnej śmierci, tej jednak skutecznie się opierają. Oprócz zawsze mile widzianych puchatych pszczół i trzmieli, moje kwiaty zapylane były przez – już nie tak mile widziane – motyle. Te ostatnie bowiem namiętnie składają w moim zagonku larwy. Wielkie liście komarzycy nikły w oczach pożerane przez wygłodniałe gąsienice-bestie. W ruch od razu poszły ostre środki, wszak: albo one, albo moje kwiaty! Dodam, że zwykle staram się egzystować w jako takiej symbiozie z owadami. Pająkom pozwalam wić pajęczyny na balkonowej barierce do woli, lecz jeśli przekroczą granicę i zbliżą się do mieszkania, wypowiadam im wojnę, w której szans nie mają. Podobny los miał spotkać poczwarki motyli. Na opakowaniu zapewniano o efekcie już „od pierwszego oprysku”, a tu nic. Larwy rosły, liści ubywało. I wtedy TO zobaczyłam. Ten kokon! W mig postawiłam krzyżyk na mojej roślinie oczekując już tylko cudu narodzin motyla. Cud zdarzył się mimowolnie, a moje zielone kłącze, o dziwo, wydało nowe liście i do dziś ma się całkiem dobrze.

Zadziwia mnie ten pęd do życia, widoczny zresztą nie tylko na moim balkonie. Czy z miłością jest podobnie? Czy i tej nic nie powstrzyma? Obawiam się, że to tylko mrzonka. Życie jest siłą na swój sposób ślepą (choć niektórzy twierdzą, że kierowaną przez rozumny Byt). Jednakowoż miłość nie jest wyłącznie instynktem, a świadomość i wolność paradoksalnie bywają jej hamulcem. Kochać, to jedno, być z kimś, to zupełnie co innego.

Ostatnio czytałam niezwykle ciekawą książkę. Jej autor podważa powszechnie panującą opinię, jakoby cywilizacja, wraz z rolnictwem i własnością prywatną, stała się lekarstwem na tępych jaskiniowców walących się po głowach maczugami. Twierdzi on, że było wręcz odwrotnie. Jego teza głosi, iż człowiek pierwotny żył w wolności i równości, a problemy zaczęły się, gdy pierwsza osoba ogrodziła kawałek ziemi mówiąc: „to moje”. Zbieracze dzielili się bowiem wszystkim, nierówność zaś pojawiła się dopiero wraz z praktyką własności. Fortyfikacje, to efekt osiedlania się w jednym miejscu, wcześniej praktycznie nie było wojen. Bez własności nie było o co walczyć, osiadłe życie natomiast uczyniło nas bardziej nieufnymi wobec obcych. O ile drogi koczowników stale się krzyżowały, o tyle mieszkańcy wsi skupiali się już głównie na swojej społeczności i własności. Tezę tę potwierdza również archeologia. Co więcej, rozwój własności prywatnej i rolnictwa położył kres epoce profeminizmu. Mężczyźni w prymitywnych społeczeństwach spędzali znacznie więcej czasu ze swoimi dziećmi, a wychowywanie było wspólnym obowiązkiem całego plemienia, co przyczyniało się do budowania w młodym pokoleniu obrazu świata jako „miejsca do dawania”, ale to już osobny temat. Koczowniczy tryb życia kontra rolnictwo, to ponadto ruch i urozmaicona dieta kontra monotonia i katastrofy. Jeden nieudany zbiór, jeden wirus i mamy koniec generacji.

Analogicznie rzecz ma się z moim kobiercem kwiatów. To nie motyle z ich larwami popełniły błąd. To ja, tworząc łąkę na balkonie, powołałam do życia coś wbrew naturze. Z miłością bywa podobnie. Nie w tym miejscu i nie w tym czasie, wbrew zasadom. A jednak… Poczwarka stała się motylem, a kwiaty uparcie kwitną.


Sierpniowy kokon

Kwiaty kwitnące w grudniu