Pierwszy grudnia, pierwsze przymrozki, pierwszy śnieg, a moje kwiaty – jakby wbrew swojej naturze - nie przestają zakwitać. Lobelia niebieszczy się w pełnej krasie, pelargonia wprawdzie przywdziewa coraz więcej żółtych liści, a aksamitki już niemal w ogóle ich nie mają, ale pęd do życia powoduje, że uparcie wydają nowe pąki. Dopiero co na zimowy spoczynek wysłałam wielkokwiatowe begonie bulwiaste – królowe rabat i balkonów. Z pękającym sercem, niczym kat, obcinałam kolorowe naręcza w pełnym rozmachu ich bytu, wiedziałam jednak, że jeśli mają obudzić się do życia za rok, muszą trafić do piwnicy nim dopadnie je mączniak, szara pleśń czy zwykłe wychłodzenie. Jednoroczne miały gościć na balkonie do naturalnej śmierci, tej jednak skutecznie się opierają. Oprócz zawsze mile widzianych puchatych pszczół i trzmieli, moje kwiaty zapylane były przez – już nie tak mile widziane – motyle. Te ostatnie bowiem namiętnie składają w moim zagonku larwy. Wielkie liście komarzycy nikły w oczach pożerane przez wygłodniałe gąsienice-bestie. W ruch od razu poszły ostre środki, wszak: albo one, albo moje kwiaty! Dodam, że zwykle staram się egzystować w jako takiej symbiozie z owadami. Pająkom pozwalam wić pajęczyny na balkonowej barierce do woli, lecz jeśli przekroczą granicę i zbliżą się do mieszkania, wypowiadam im wojnę, w której szans nie mają. Podobny los miał spotkać poczwarki motyli. Na opakowaniu zapewniano o efekcie już „od pierwszego oprysku”, a tu nic. Larwy rosły, liści ubywało. I wtedy TO zobaczyłam. Ten kokon! W mig „postawiłam krzyżyk” na mojej roślinie oczekując już tylko cudu narodzin motyla. Cud zdarzył się mimowolnie, a moje zielone kłącze, o dziwo, wydało nowe liście i do dziś ma się całkiem dobrze.
Zadziwia mnie ten pęd do życia, widoczny zresztą nie tylko na moim balkonie. Czy z miłością jest podobnie? Czy i tej nic nie powstrzyma? Obawiam się, że to tylko mrzonka. Życie jest siłą na swój sposób ślepą (choć niektórzy twierdzą, że kierowaną przez rozumny Byt). Jednakowoż miłość nie jest wyłącznie instynktem, a świadomość i wolność paradoksalnie bywają jej hamulcem. Kochać, to jedno, być z kimś, to zupełnie co innego.
Ostatnio czytałam niezwykle ciekawą książkę. Jej autor podważa powszechnie panującą opinię, jakoby cywilizacja, wraz z rolnictwem i własnością prywatną, stała się lekarstwem na tępych jaskiniowców walących się po głowach maczugami. Twierdzi on, że było wręcz odwrotnie. Jego teza głosi, iż człowiek pierwotny żył w wolności i równości, a problemy zaczęły się, gdy pierwsza osoba ogrodziła kawałek ziemi mówiąc: „to moje”. Zbieracze dzielili się bowiem wszystkim, nierówność zaś pojawiła się dopiero wraz z praktyką własności. Fortyfikacje, to efekt osiedlania się w jednym miejscu, wcześniej praktycznie nie było wojen. Bez własności nie było o co walczyć, osiadłe życie natomiast uczyniło nas bardziej nieufnymi wobec obcych. O ile drogi koczowników stale się krzyżowały, o tyle mieszkańcy wsi skupiali się już głównie na swojej społeczności i własności. Tezę tę potwierdza również archeologia. Co więcej, rozwój własności prywatnej i rolnictwa położył kres epoce profeminizmu. Mężczyźni w prymitywnych społeczeństwach spędzali znacznie więcej czasu ze swoimi dziećmi, a wychowywanie było wspólnym obowiązkiem całego plemienia, co przyczyniało się do budowania w młodym pokoleniu obrazu świata jako „miejsca do dawania”, ale to już osobny temat. Koczowniczy tryb życia kontra rolnictwo, to ponadto ruch i urozmaicona dieta kontra monotonia i katastrofy. Jeden nieudany zbiór, jeden wirus i mamy koniec generacji.
Analogicznie rzecz ma się z moim kobiercem kwiatów. To nie motyle z ich larwami popełniły błąd. To ja, tworząc łąkę na balkonie, powołałam do życia coś wbrew naturze. Z miłością bywa podobnie. Nie w tym miejscu i nie w tym czasie, wbrew zasadom. A jednak… Poczwarka stała się motylem, a kwiaty uparcie kwitną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz