niedziela, 29 grudnia 2019

Żony bądźcie przez mężów kochane.


Z okazji uroczystości "Świętej Rodziny" Kościół przytacza dziś słowa św. Pawła o żonach, które winne być poddane swoim mężom. Muszę przyznać, że jeszcze kilka lat temu mocno raził mnie ów cytat. Potrzebowałam zgłębić temat, poznać kontekst, przede wszystkim zaś sięgnąć do języka, w którym pierwotnie słowa te zostały zapisane. Dziś widzę w nich wielką małżeńską esencjonalność. 

Niewątpliwie przez wieki kobieta była tą "poddaną", nie otrzymującą w zamian należnej jej miłości. Dziś również nie brakuje mężczyzn, którzy przybierając rolę pana i władcy, traktują swoje żony jak służące. Taka relacja nie jest jednak realizacją zasady podanej przez św. Pawła. Żadną miarą. 

Hebrajskie "bycie uległym" wobec męża oznacza tak naprawdę "oddanie się pod jego opiekę", czyli niejako "bycie uległym w odbiorze MIŁOŚCI".. i to najwyższej miłości agape. Agape jest miłością poświęcającą, w której mąż kocha żonę jak własne ciało i gotów jest nawet ponieść pewne niewygody, by okazać żonie troskę i wsparcie. Jak podkreślał JPII w Liście do Rodzin, "miłość wyklucza wszelki rodzaj poddaństwa, przez który żona stawałaby się sługą czy niewolnicą męża, przedmiotem jednostronnej zależności. Miłość sprawia, że równocześnie i mąż poddany jest żonie". Poddany w odbiorze miłości..

Dla mnie piękne i mistyczne. Kobieta znajdująca ochronę w ramionach mężczyzny; mężczyzny, którego opieka, to de facto dobrowolne i bezinteresowne dawanie siebie. Służba w imię Agape jest ich WSPÓLNĄ i WZAJEMNĄ misją. I nie mam nic przeciwko temu, by mężczyzna był "moją głową", jeśli będzie mnie miłował jak Chrystus Kościół. Jak Chrystus, który za Kościół oddał swoje życie..


czwartek, 26 grudnia 2019

Kilka refleksji świątecznych, cz. III

Do kolejnego wpisu o tejże tematyce zainspirowało mnie spotkanie z Przyjacielem, a także drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia, w którym to Kościół przywołuje w liturgii św. Szczepana - pierwszego chrześcijańskiego męczennika, ukamienowanego w Jerozolimie w 36 roku. To wspomnienie burzy niejako naszą "świąteczną sielankę". Wczoraj choinka i kolędy, dziś nienawiść, krew i śmierć. Wczoraj radosne głosy aniołów, dziś nienawistne krzyki Żydów kamienujących Szczepana. Można by zapytać po co ten kontrast... A Jeśli dysharmonia jest tylko pozorna? Wszak, gdy spojrzeć głębiej, rozdźwięk wcale nie istnieje. Teologia jest ta sama. To, co łączy Boże Narodzenie z męczeństwem św. Szczepana, to po pierwsze MIŁOŚĆ. Heroiczna miłość. Boska i ludzka..Po drugie WIERNOŚĆ i KONSEKWENCJA. Również Boska i ludzka.. A po trzecie prawda o tym, że ŻYCIE LUDZKIE, TO NIE IDYLLA W TAKT KOLĘD I PASTORAŁEK. To iść za Mistrzem, aż do końca, aż do śmierci.
Chyba właśnie dlatego nie jestem zwolenniczką życzeń "pogodnych i zdrowych Świąt". Bo nie oddają one ciężaru gatunkowego tego, co w istocie mamy świętować. Moje spojrzenie kłóci się z koncepcją pogodnej, radosnej, ciepłej i rodzinnej atmosfery Świąt Bożego Narodzenia. W mojej perspektywie Jezus nie przyszedł po to, żebyśmy mieli pogodne i zdrowe Święta. Powiem więcej. Nie przyszedł nawet po to, żeby takie było całe nasze życie. Wraz ze swoim narodzeniem nie uszczknął nic z cierpienia, które dotąd było ludzkim udziałem; nie przeniósł nas do krainy wolnej od niesprawiedliwości, bólu i trosk. Pozwolił nam na udział w swoim Boskim życiu przez to, że sam wszedł w nasze życie, dzieląc z nami ową niesprawiedliwość, ból i troski - i czyniąc je swoimi. I niekoniecznie przetransformował naszą doczesność w idealną, a nawet na pewno nie. Daje nam za to siłę do tego, byśmy z pogodą ducha, cierpliwością i wdzięcznością przyjmowali każdy dzień, także ten chory i pełen trosk. To zupełnie inna pogoda ducha, niż ta świąteczna sielanka bez wyrazu, która mija równo ze Świętami i w której spory oraz konflikty ustają na jeden wieczór, podczas gdy Jezus przyszedł po to, by zmienić całe nasze życie. Święta są tego znakiem i początkiem zarazem.



piątek, 13 grudnia 2019

Kilka refleksji świątecznych, cz. II


Na tablicy ogłoszeń w moim bloku wywiesiłam plastikową koszulkę z taką oto zawartością: 




Skąd pomysł na 107 serc do przekazania dalej? Jest to rodzaj mojej prywatnej manifestacji, anty poparcia dla klasycznej tradycji prezentowej. Słowo 'prezent' ma zupełnie inną etymologię niż słowo 'dar'. Jego historia sięga średniowiecza. Pierwotnie oznaczało ono dar lenny przedstawiany publicznie, czyli prezentowany władcy. Ma zatem związek z prezentowaniem - publicznym pokazywaniem podarunku. Taki charakter ma też rozpakowywanie prezentów pod choinką. I ja czemuś takiemu mówię NIE. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie znajdę poklasku wśród czytających, ale też nie o to mi chodzi. Dar winien być niewymuszony, czyli najlepiej bez okazji. Nie przeczę, że prezenty świąteczne/urodzinowe itd. też mogą być ofiarowywane z serca. Zastanówmy się jednak do czego doprowadziła swoista KAMPANIA PREZENTOWA. Nie tylko ta reklamowa, przedstawiająca nam dziewczynkę w cukierkowym pokoiku, gdzie właściwie jest wszystko - łóżko z baldachimem, toaletka, różowe biurko, no i oczywiście mnóstwo zabawek. A teraz dostała jeszcze tę cudowną lalkę, która nie dość że płacze, gdy "jest głodna", to jeszcze robi kupkę. A Ty? Odmówisz swojemu dziecku tej dziecięcej radości? Spójrz tylko na dziewczynkę z reklamy. Jeśli kochasz swoje dziecko, zrobisz wszystko, by i ono poczuło się jak w bajce; by nie musiało patrzeć z zazdrością na prezenty swoich koleżanek/kolegów. Lecz prezentowy wyścig szczurów, to wcale nie wymysł współczesnego świata. Ćwierć wieku temu, gdy chodziłam do Szkoły Podstawowej, a na sklepowe półki dopiero wchodziły "Barbi i Keny", było podobnie. Pamiętam jak wszyscy w klasie po kolei wymieniali co też przyniósł im Mikołaj. A nie każdemu coś przyniósł i często to właśnie "szkoła" uświadamiała biednym ich "gorszość", mimo iż w domu mogło być mnóstwo miłości i świątecznego ducha.


A to już współczesna historyjka: Pewna dziewczynka, rozczarowana prezentem "do buta", postanowiła narysować dla Mikołaja KUPĘ. Powstrzymała ją jedynie perspektywa ponownego przyjścia tegoż spełniającego dziecięce marzenia osobnika 24. XII. A nuż zreflektuje się "staruszek" i tym razem przyniesie właściwy... Zdarzenie na tyle wymowne, że pozostawię je bez komentarza. To my uczymy dzieci, że Święta, to przede wszystkim prezenty ...a przy okazji jakiś "bobas w żłobie". Czy proponuję wykarczować prezentową tradycję? Hm... Czemu nie! A przynajmniej odwrócić proporcje, zrobić coś samemu ...podarować serce.

Mój Syn potrafi cieszyć się ze wszystkiego - z liścia, z ofiarowanego Mu uśmiechu, przeczytanej książeczki, czy zaśpiewanej po raz dziesiąty tej samej piosenki. I nigdy nie wzgardziłby żadną zabawką tylko dlatego, że wymyślił sobie inną. Jest czystą miłością i wdzięcznością! A jednak to Jego określa się mianem "niepełnosprawny". Kampania prezentowa utwierdza w przekonaniu, że danego dnia coś się komuś NALEŻY i kropka. Z urzędu. Niczym lenno. Nie taka zaś winna być istota DARU.





środa, 4 grudnia 2019

Kilka refleksji świątecznych, cz. I


MAGIA ŚWIĄT. Hasło to wdziera się w moją życiową przestrzeń niemal z każdej strony. Gdzie się nie odwrócę, dopada mnie ze swoją cukierkową słodyczą doprowadzając niemal do mdłości. Święta przedstawia nam się jako czas uśmiechniętych twarzy zgodnie zasiadających do suto zastawionego stołu, z wielką choinką i obowiązkowo mnóstwem prezentów. I tego każdemu z serca życzę - by do wigilijnej kolacji zasiadł z tymi, którzy są mu bliscy; by nie zabrakło wybornych potraw, a przedświąteczna bieganina, sprzątanie i gotowanie nie spowodowały frustracji i kłótni wśród domowników, co niestety bywa częstym zjawiskiem. Nikomu nie odmawiam radości, jedzenia, ani prezentów. Apeluję jedynie o to, by tchnąć w to wszystko DUCHA!

I tu dochodzimy do sedna. Święta tu, Święta tam, wszyscy trąbią o Świętach, życząc nam cudownych, zachwycających, magicznych... A ja się pytam - o jakie właściwie Święta chodzi? Bo równie dobrze może chodzić o Święto Lasu. Czy ktoś w ogóle mówi o Bogu, który tej nocy się narodził? I to w nieludzkich warunkach. To nawet nie była drewniana szopa. Takie buduje się w Europie. W Jerozolimie zwierzęta trzymano w grotach. Jezus przyszedł na świat w zimnej, wilgotnej, ciemnej skalnej grocie. Tam właśnie rozbłysła prawdziwa światłość. Potęga, bezkres i nieskończoność zstąpiła na ziemię ogarniętą mrokiem. I to jest prawdziwa magia Świąt - że Słowo ciałem się stało i zamieszkało wśród nas. Nie ta landrynkowość sącząca się z reklam.

Dziś, w imię światopoglądowej sterylności, słowo Bóg spycha się na margines. Są po prostu Święta, prezenty, choinka, czasem jeszcze śnieg. Wszystko to jednak jest puste, jałowe, bo nie ma w sobie refleksji nad tym CO MY WŁAŚCIWIE ŚWIĘTUJEMY. Owszem - samo spotkanie z rodziną przy wspólnym stole, to również jakiś rodzaj święta i oby jak najwięcej w naszym życiu takich zgodnych kolacji. Życzę jednak tak sobie, jak i każdemu z Was, szerszej świadomości i zrozumienia o co tak naprawdę chodzi w Świętach - Świętach BOŻEGO NARODZENIA.









sobota, 24 listopada 2018

Znieczulica społeczna choroba uleczalną czy postępującą?


W miniony poniedziałek, w pociągu trójmiejskich Kolei Regionalnych, doszło do brutalnego i tragicznego w swych skutkach zdarzenia. Na odcinku Sopot-Gdynia 59-letni mężczyzna miał zwrócić uwagę 31-letniemu współpasażerowi, że ten zbyt głośno rozmawia przez telefon. Sprzeczka skończyła się napaścią upomnianego. Był środek dnia, kolejką podróżowało całkiem sporo osób, jednak gdy doszło do szamotaniny, tłum zaczął gremialnie uciekać. Po chwili w przedziale znajdował się już tylko awanturnik i poszkodowany. Zainteresowany zamieszaniem pan Bartosz odwrócił się, a ujrzawszy jawną przemoc wobec człowieka, jako jedyny (!) próbował interweniować. Najpierw zwrócił się do napastnika, by ten puścił swoją ofiarę, lecz gdy usłyszał stanowcze "wypierdalaj", wycofał się w poszukiwaniu pomocy. Wiedział bowiem, że w pojedynkę nie obezwładni agresora. W tym czasie krzywdzony był jeszcze przytomny i prosił swojego oprawcę, by ten przestał go bić, bo ma już dość. Niestety chętnych do pomocy nie było. Większość już dawno się ulotniła, a pozostali mężczyźni udawali, że nie słyszą jego próśb. Zwyczajnie odwracali głowy i nie reagowali. Niedługo potem pojawił się Kierownik Pociągu, a następnie Straż Ochrony Kolei i Policja. Nawet wobec interwencji odpowiednich służb, brutal nie przestawał okładać nieprzytomnego już mężczyzny, który wyniku obrażeń następnego dnia zmarł.

I tu pojawia się pytanie - gdzie byli pozostali pasażerowie? Rozumiem, że każdy z nich mógł się obawiać o własne bezpieczeństwo. Nie było jednak konieczności, by stawać solo z  będącym w amoku sprawcą. Pan Bartosz również nie zdecydował się na samotną interwencję, lecz próbował zorganizować grupkę mężczyzn. Tyle że Ci odwracali wzrok i udawali, że go nie słyszą. Nie wiadomo czy reakcja dodatkowych osób spowodowałaby opamiętanie, lecz być może udałoby się w porę obezwładnić prowodyra, a zaatakowany mężczyzna - mimo obrażeń - dzisiaj by żył. Całość wywiadu z panem Bartoszem znajdziecie tutaj.

Znieczulica społeczna to znak naszych czasów. Udajemy, że nic się nie dzieje, że nic nie widzimy, a gdy już nie da się udawać, mówimy: "Dlaczego ja? Niech inni coś zrobią!" Beznamiętność i brak wrażliwości na krzywdę drugiego człowieka powoli staje się normą społeczną. Solidarność międzyludzka odeszła gdzieś w niepamięć. Tłumaczymy się strachem, lecz de facto, gdy nic nam nie grozi, również pozostajemy bierni. Z jednej strony nigdy wcześniej nie byliśmy atakowani tyloma bodźcami z zewnątrz, a z drugiej, nigdy wcześniej nie było nam tak łatwo uciec od tego, co przez nas niepożądane - laptopy, komórki, słuchawki na uszach i kaptury na głowach. Leżącego co najwyżej ominiemy lub się o niego lekko potkniemy. Czy należy się temu dziwić? Przyjrzyjmy się edukacji. Dziś liczą się tylko cele, przedsiębiorczość, indywidualizm i w takim duchu wychowywane jest nowe pokolenie. 

Kiedy mój brat był nastolatkiem, jego długie włosy często wzbudzały agresję u przedstawicieli subkultury skinheadów. Pewnego dnia, gdy podróżował koleją, zaczepiła go grupka "łysych". Postanowili wyrzucić go z pociągu. Zdrowie, a może nawet życie, uratowała mu wtedy starsza pani, która oburzona zaczęła krzyczeć, by zostawili go w spokoju. Zaprotestowała tonem tak zdecydowanym i nieznoszącym sprzeciwu, że oprawcy odeszli jak niepyszni. Rzecz jasna mogli wypchnąć na zewnątrz i ją i mojego brata, sądzę jednak, że w tamtym momencie wybawicielka nie kalkulowała niczego. To był odruch, spontaniczna reakcja. 

Wróćmy do poniedziałkowego zdarzenia. Zgodnie z art. 162 § 1 k.k., kto człowiekowi znajdującemu się w położeniu grożącym bezpośrednim niebezpieczeństwem utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu nie udziela pomocy, mogąc jej udzielić bez narażenia siebie lub innej osoby na niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3. Oczywiście w tym przypadku nikt nie mógł mieć pewności, że pomagając bitemu, sam nie dostałby w zęby, toteż wobec prawa jest kryty. Wobec prawa karnego, jasna rzecz. A co z prawem naturalnym - tym zapisanym przez Stwórcę w sercu każdego człowieka? 

Pojawiły się również pojedyncze głosy, jakoby ewentualna reakcja niosła za sobą ryzyko późniejszych kłopotów z prawem. Zgodnie z art. 25 § 1. Nie popełnia przestępstwa, kto w obronie koniecznej odpiera bezpośredni, bezprawny zamach na jakiekolwiek dobro chronione prawem. § 2. W razie przekroczenia granic obrony koniecznej, w szczególności gdy sprawca zastosował sposób obrony niewspółmierny do niebezpieczeństwa zamachu, sąd może zastosować nadzwyczajne złagodzenie kary, a nawet odstąpić od jej wymierzenia. § 3. Nie podlega karze, kto przekracza granice obrony koniecznej pod wpływem strachu lub wzburzenia usprawiedliwionych okolicznościami zamachu. Teoretycznie powinno nas to uspokoić, lecz prawda jest taka, że nie brak absurdalnych wyroków, gdzie za kratki trafia ten, który de facto heroicznie rzuca się na pomoc. Mimo tego zaryzykuję stwierdzenie, iż wcale nie to było głównym motywem dezercji potencjalnych bohaterów.

Spróbujmy spojrzeć na tę sytuacje z różnej perspektywy. Wszak nie bez powodu mówi się, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Ów epizod wygląda zupełnie inaczej, gdy przemoc stosowana jest wobec nieznanej nam osoby. Lecz wystarczy, że okładany jest nasz ojciec, dziadek, mąż, syn itd., a już bierność społeczna nie mieści się w granicach naszego pojmowania sprawiedliwości. I jeśli o pomoc proszony jest ktoś obcy, burzymy się jego pasywnością, lecz gdy do naszych serc kołaczą, udajemy, że nie słyszymy i nie widzimy. Dlaczego praworządność i przyzwoitość  nie są wartościami obiektywnymi? Nigdy nie znalazłam się w podobnej sytuacji i mogę tylko "gdybać" na temat tego, jak sama bym postąpiła. Sądzę jednak, że nie zatkałabym uszu słuchawkami i nie naciągnęła czapki na oczy. To po prostu nie leży w mojej naturze. Sprawa ta poruszyła mnie do głębi właśnie przez swoją absurdalność. Ten człowiek mógł żyć... Czy znieczulica społeczna jest chorobą uleczalną? ...Czy raczej postępującą? To pytanie, jak wiele innych, pozostanie zapewne bez odpowiedzi. Z nadzieją na to, że nie wszystko jeszcze stracone, że są na tym świecie miłosierni Samarytanie, zakończę głębokimi słowami wielkiego Jana Pawła II z książki Wstańcie, chodźmy!

Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali. (...) Każdy z was znajduje też w życiu jakieś swoje Westerplatte. Jakiś wymiar zadań, które trzeba podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można zdezerterować. Wreszcie - jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba utrzymać i obronić, tak jak to Westerplatte, w sobie i wokół siebie. Tak, obronić - dla siebie i dla innych.






czwartek, 2 sierpnia 2018

Kobiety kobietom zgotowały ten los


Przedostatni post, traktujący o modelach kobiecości na przestrzeni wieków, wzbudził wśród moich koleżanek żywą dyskusję. Można powiedzieć, że trafił  w czułe żeńskie struny. Temat piękna i jego standardów bez wątpienia należy do emocjonujących, choćby dlatego, że dotyczy każdej z nas. Której z kobiet nie zależy na byciu odbieraną jako atrakcyjną?  Z pewnością znajdą się takie, którym zależy  bardziej i o wiele więcej dla owego celu poświęcą, jak i takie, które - dla poklasku płci przeciwnej - przysłowiowych włosów z głowy rwać nie będą. Jednak nie wierzę, by komuś zupełnie obojętny był wygląd i postrzeganie swojej osoby przez innych. Możemy mieć różne hierarchie wartości, stąd jedna postawi na seksapil, inna na styl i klasę, a jeszcze inna na intelekt, ale każda z nas w jakiś sposób chce być interesująca. Problem pojawia się wtedy, kiedy w kwestii owej siły przyciągania stajemy ze sobą w konkury. Jeżeli jedna dla efektu odsłoni trochę ciała, to druga odkryje więcej. Ponieważ z gołym biustem po ulicy (jeszcze) paradować nie wolno, następna pójdzie nie w ilość, ale w jakość. Tak własnie rozpoczęła się era wypełnionych silikonem staników. Ups.. Sztuczna pierś przecież go nie potrzebuje. I bez niego sterczy jak nadęty balon, tudzież piłka do koszykówki. Nigdy nie zmienia kształtu i jest twarda jak biceps Pudziana. Po prostu nie do zdarcia! Kobieta obdarzona naturalnym dużym biustem nie może sobie pozwolić na luksus chodzenia bez stanika. Powiedzmy też otwarcie - jeśli widzimy filigranową pannę, o ciele tancerki, z biustem gwiazdy porno, to prawdopodobnie jest on podrobiony. Oczywiście w przyrodzie zdarzają się i takie przypadki, ale są niezwykle rzadkie. Problem w tym, że świat lansuje nam takie parametry jako normę, wpędzając w kompleksy damskie gremium. Jednak zapewniam Was, drogie Koleżanki, że większość mężczyzn woli się przytulić do małej, lecz ciepłej i poddającej się dłoni piersi, niż do zimnego, twardego balona... Osobiście jestem posiadaczką piersi skromnych rozmiarów i chętnie "przyjęłabym" jeden numer więcej, jednak nie za cenę sztuczności! Skoro tak mnie natura uposażyła, taką się będę  światu prezentować. Skądinąd akceptacja tegoż wcale nie jest łatwa. Zewsząd otaczają mnie "ideały" z perfekcyjnymi sylwetkami. Trudno się od tego zdystansować. Tę, swego rodzaju walkę o siebie i SWOJĄ kobiecość, prawdopodobnie przyjdzie mi toczyć do końca życia. 

Jako nastolatka byłam szczupłą dziewczyną, a mimo to, wskutek narzucanych zewsząd młodemu umysłowi wizji "wieszaków" z wybiegów, wciąż wydawało mi się, że jestem za gruba. Zaczęłam się odchudzać. W krótkim czasie moja sylwetka stała się podobna do tych z Oświęcimia. Pamiętam, jak przeglądałam książki kucharskie, sycąc się jeno widokiem potraw lub ich aromatem. Wąchałam namiętnie chleb, lecz go nie kosztowałam. Mój zaledwie epizod anorektyczny trwał niespełna trzy miesiące, za to leczenie zaburzeń jedzenia trwało kilka lat. W pewnym sensie anorektykiem - jak alkoholikiem - zostaje się na zawsze. Unikam wszelkiego rodzaju detoksów i postów, by nie wybić się z uregulowanego rytmu żywienia w obawie, że mogłabym znowu stracić nad nim kontrolę. Do dziś, na stresujące sytuacje, reaguję w jedyny znany mi sposób - niejedzeniem. Tyle, że dziś potrafię rozpoznać ten mechanizm i z nim walczyć. Anoreksja, to coś więcej niż przejście na dietę odchudzającą. To ogromne zaburzenie poczucia własnej wartości sprawiające, że człowiek ma kompletnie zniekształcony obraz siebie. 


Doskonałość tak samo nie jest nam dostępna jak nieskończoność (A. Musset). Tylko akceptując tę prawdę, będziemy w stanie odkryć i pokochać w sobie naturalne piękno. Próby zakłamania rzeczywistości przez kolejne chirurgiczne ingerencje w nasze ciało nie spowodują, że osiągniemy stan zadowolenia z siebie. Skąd to wiem? Wystarczy spojrzeć na kobiety, które wkroczyły na ową drogę. Większość z nich wpadła w pułapkę niekończących się zabiegów, doprowadzając się niejednokrotnie do karykaturalnego stanu. Kolejne próby "ulepszenia" nie przynoszą pożądanego efektu i raczej nigdy go nam nie przyniosą. Jeśli nie poczujesz się piękna od wewnątrz, żadna operacja Ci tego nie zrekompensuje. Problemów z poczuciem własnej wartości i atrakcyjności nie wyleczy chirurg plastyczny. Każdą dziewczynę, która planuje pójść pod skalpel, wysłałabym najpierw na psychoterapię. 


Bolączką współczesnego świata jest negacja naturalnych procesów, jakim jest choćby starzenie. Chirurgia plastyczna, to ważna dziedzina medycyny estetycznej. Z założenia miała jednak pomagać ludziom zniekształconym przez choroby, czy nieszczęśliwe wypadki. Skądinąd pieniądz zrobił swoje. Poprawiamy to, co niekoniecznie poprawy wymaga. W niektórych przypadkach zastanawia mnie, czy to poprawa czy wręcz pogorszenie. A co jeśli któregoś dnia stanie przed kamerą kolejna "gwiazdka" i ogłosi, że idealna dłoń powinna mieć 4 palce? Popędzimy jak "jeden mąż" na amputację, byleby wpisać się w nowy trend? Celowo przytaczam jako wzór kalectwo, bo czyż wycinanie sobie żeber dla węższej talii takowym  nie jest?

Presja ideału i perfekcji wywierana jest również na mężczyzn, panowie zdają się być jednak bardziej odporni. Z czego to wynika? Z większej pewności siebie i braku kompleksów. My kobiety chyba bardziej cierpimy na te przypadłości. Setki lat życia w świadomości, że jest się mniej wartościowym członkiem społeczeństwa, że kobiecie "nie wypada" wykonywać danego zawodu, że ostatecznie o wszystkim decyduje jej mąż - zrobiły swoje Przez wieki kobietom nie wolno było samym o sobie decydować. Były bezgranicznie podporządkowane mężczyznom. W końcu przyszedł czas wyzwolenia, jednak skutki długotrwałego odbierania im pewności siebie długo jeszcze będą dawały o sobie znać. Zaryzykuję tu porównanie do zwierząt cyrkowych. Gdy jeszcze są małe, przykuwa się je łańcuchem, aby nie uciekły. Po pewnym czasie okowy można ściągnąć - zwierze i tak nigdzie nie pójdzie. Nie mam jednak zamiaru wieszać przysłowiowych psów na mężczyznach. Ich świadomość mocno się zmieniła. To my kobiety same zakładamy sobie kajdany perfekcji! Prześcigamy się, która będzie szczuplejsza, choć jestem przekonana, że większość mężczyzn woli zdrową dziewczynę miast "kija od szczotki". 


To my uświadamiamy mężczyznom, że możemy się jeszcze bardziej nagiąć i cierpieć dla bycia seksowną. Prosty przykład - wysokie obcasy. Powstały około 1500 roku, lecz - bynajmniej - nie dla dodania sobie wzrostu. Ich przeznaczeniem było dobre trzymanie męskiej nogi w strzemionach podczas jazdy konnej. Z czasem, za pomocą wysokich obcasów, zaczęto podkreślać swój pokaźny status majątkowy oraz standard życia. W ten sposób obcasy stały się częścią (wyłącznie męskiej!) mody. Pierwszą kobietą, która założyła takie buty, była 14-letnia Katarzyna Medycejska podczas ślubu z księciem Orleanu. W ten oto sposób stały się one dostępne dla kobiet. Przechodziły różne transformacje i miały różne formy. Niejednokrotnie chodzenie w nich sprawiało wiele trudności - rzecz jasna kobietom, bo mężczyźni nie tacy głupi i dawno porzucili to niewygodne i niefizjologiczne obuwie. Niewątpliwie, zakładając szpilki, stajemy się seksowniejsze - nogi wydaja się dłuższe, sylwetka smuklejsza, no i to ponętne kołysanie biodrami! Szpilki bez dwóch zdań dodają szyku. Lecz za jaka cenę... Ból stóp, osłabienie mięśni łydek i ścięgna Achillesa, halluksy... Mężczyźni, to wzrokowcy. Skoro pokazałyśmy im jakie możemy być powabne w butach na obcasach, nie wyobrażają już sobie nas bez nich. Jestem jednak przekonana, że - gdybyśmy ciągle im tego nie uświadamiały - oni nigdy nie wpadliby na to, by oczekiwać od nas czegoś, co sami dawno - z rozsądku - porzucili. 


Oczywiście wszystko, co tu piszę, jest tylko i wyłącznie moją prywatną opinią, nie popartą żadnymi ankietami, czy innymi badaniami. Ot czysto hipotetyczne przemyślenia kobiety próbującej wziąć byka, jakim są wieczne kompleksy, za rogi. 


Mimo pozorów w postaci przebojowego charakteru, jestem mocno zakompleksioną osobą, dlatego też moja bliska koleżanka - fotograf wpadła na pomysł zrobienia mi specjalnej sesji. Choć zdjęcia eksponują stronę cielesną, chciałabym, by ewentualny odbiorca spróbował dojrzeć w nich również moją osobowość. Prawdziwe piękno kryje się bowiem wewnątrz człowieka, nie mam co do tego żadnych wątpliwości! Nie lubię zwracać na siebie uwagi, chyba że intelektualnie, a już na pewno nie chciałabym, by mężczyźni "ślinili się" na mój widok. Dlatego też w swojej kobiecości staram się być atrakcyjna i jednocześnie tajemnicza. Nigdy zaś nachalna ani, tym bardziej, ostentacyjnie wulgarna. Kluczem do zachwytu jest bowiem oczarowanie tajemnicą. Z pewnością zdjęcia przepełnione są erotyzmem, nie chodziło mi jednak o to, by wywoływać niezamierzone emocje. Uważny obserwator, patrząc na te zdjęcia, ujrzy - mam nadzieję - przede wszystkim moją kobiecą wrażliwość; prawdziwą mnie - czystą i namiętną, bezbronną i silną zarazem. Nie zamierzam prezentować tu całej sesji, na którą w przeważającej większości składają się śmielsze fotografie, przeznaczone jedynie dla wybranych oczu. Zatem tylko kilka:














Wśród zdjęć znalazło się jedno, trochę inne niż pozostałe, bo nad wyraz zwyczajne (umieściłam je również we wzmiankowanym na początku poście, do którego przeczytania gorąco zachęcam). Te wcześniejsze miały na celu podkreślenie mojej kobiecości. Nie posiadam figury gwiazdy z filmów porno. Moja sylwetka, to idealna kobieta rodem z Antyku, czyli małe piersi i minimalne wcięcie w talii - klasyczna prosta kolumna. Sesja u koleżanki miała wyeksponować moją kobiecość i rzeczywiście - jeśli stanęłam w odpowiedniej pozycji, można było zobaczyć moje delikatne krągłości. Zdjęcie, o którym mówię, pokazuje 100% naturalnej mnie.





Z początku nie za bardzo je lubiłam, bo wciąż nie jestem wolna od kompleksów, a sztucznie nadmuchane lalki tworzą wzorce, którym ciężko sprostać bez ingerencji chirurgicznej. Postanowiłam jednak wypowiedzieć wojnę moim kompleksom i porównywaniu się z innymi, bo jest to po prostu destrukcyjne. Z racji mojej chudości sukienka na mnie wisi, z dekoltu zaś nie wyskakują piłki do koszykówki. Bioder też specjalnie nie widać. Nigdy nie powiedziałabym, że mam wąskie usta, lecz wobec co drugiej kobiety z wstrzykniętym kwasem hialuronowym lub innym specyfikiem, moje są nad wyraz przeciętne. Ale to jestem właśnie JA i dochodzę do wniosku, że w tym cały mój urok - w małych piersiach, skromnych rzęsach, przeciętnych, lecz moich własnych ustach, po prostu w mojej autentyczności. Z pewnością nie brak kobiet, które natura obdarzyła szczodrzej niż mnie, ale ostatecznie mówię sobie TAK. Zaczynam się akceptować, a może nawet kochać, choć zdaję sobie sprawę, że jest to początek długotrwałego procesu, który dopiero się zaczął. Prawdopodobnie do końca życia przyjdzie mi się z czymś mierzyć, moje ciało będzie poddawać się upływowi czasu, co jest zupełnie naturalne, choć nie dla współczesnego świata, który starzeniu, zmarszczkom i obwisłościom mówi FE. Jeśli będę z czymś walczyć, to tylko z taką niszczącą człowieka filozofią.


__________________________________________
Fot. http://basiakramczynska.pl/
http://no-man.flog.pl/
https://www.facebook.com/Basia-Kramczy%C5%84ska-Fotografia-274772349221528/


piątek, 18 maja 2018

Pieniądze miarą spełnionego życia?


W ostatnim poście próbowałam zadać kłam destrukcyjnym standardom piękna. Temat zamierzam dalej rozwinąć i ostatecznie się z nim rozprawić w poście kolejnym - jest na warsztacie! Piszę go dla siebie, by zmierzyć się z własnymi mrokami, ale nie tylko. Wysoka, wręcz nieosiągalna poprzeczka, to problem wielu wspaniałych, lecz niedocenionych kobiet i również w ich imieniu chcę się wypowiedzieć. Póki co, jest jeszcze jeden ważny dla mnie temat, który potrzebuję przepracować. Temat pieniędzy i zamożności.

Nie jest dobrze, gdy człowiek musi wiecznie chodzić z nosem przy ziemi. Nieustanne troskanie się o chleb powszedni odciąga od spraw wzniosłych. Stąd tak wielu ludzi na skraju nędzy spada na dno, upadla się. Myślę jednak, że posiadanie wszystkiego pod dostatkiem, też może niekiedy psuć. Nie neguję wartości pieniądza! Dobrze mieć ich na tyle, by nie stracić poczucia bezpieczeństwa. I jak dla mnie, to w sam raz! Konieczność kalkulacji, analiza posiadanych środków i rozsądne nimi rozporządzanie tak, by na wszystko starczyło, niewątpliwie uczy szacunku do ludzkiej pracy i dóbr materialnych. Takiego dobrego szacunku. Gdy miałam 15 lat, mój tata zmarł na raka. Po jego śmierci nie było lekko, ale mama starała się nam zapewnić wszystko, co konieczne dla młodego człowieka - od książek do szkoły, przez kulturę, po modne ubrania - w stopniu takim, w jakim to było możliwe. Latem zabierała nas na koncerty organowe do Katedry Oliwskiej. Z czasem niestety bilety zrobiły się zbyt drogie.. Zanim poszłam do szkoły muzycznej, mama zapisała mnie do ogniska muzycznego. Pamiętam jak supłała każdy grosz, by zapłacić za moją edukację. Jednak wszystko, co otrzymałam - szanowałam. Dbałam o ubrania, o piórnik, o magnetofon, w końcu o komputer, gdy i ten - z dużym opóźnieniem - trafił do naszego domu. Miałam tylko jedną lalkę Barbie, której moja zazdrosna koleżanka (córka marynarza, z całą paletą lalek z Pewex-u) obcięła włosy. Musiałam stać się bardzo pomysłowa, by aranżować jej ciekawe kapelusze itd. ale styl i kreatywność pozostały mi na całe życie. Dzisiejsi rodzice, tak jak kiedyś moja mama, starają się zapewnić swoim dzieciom wszystko, gdzieś jednak chyba popełniają błąd. Telefon komórkowy w posiadaniu najmłodszych, to znak naszych czasów i wcale nie jestem temu przeciwna. Niemniej nie rozumiem, po co od razu najnowszy full wypas smartphone. To generuje wśród młodzieży postawę wybitnie roszczeniową.

Osiągnąć coś w życiu. Co to dziś znaczy? Intratne stanowisko, własne mieszkanie oraz inne dobra. Czy ja coś w życiu osiągnęłam? Zdaje się, że dla świata więcej byłabym warta oddając niepełnosprawne dziecko do zakładu i robiąc karierę zawodową. Każdy człowiek ma prawo myśleć o sobie, realizować siebie i swoje marzenia; tyle że czasem droga spełnienia siebie będzie inna, niż ta pierwotnie zaplanowana. Lata pracy i wyrzeczeń w zdobywaniu umiejętności muzycznych, i co? Choroba synka wywróciła moje życie do góry nogami. Nie porzuciłam jednak muzyki i swoich marzeń. Byłoby to zakopaniem biblijnego talentu. Śpiewam, gram, trochę uczę. Nie zbijam na tym kasy, robię to dla siebie, z serca. Nie chadzam do SPA i nie wyjeżdżam na zagraniczne wakacje, ale dbam o siebie, chodzę na spacery, doświadczam piękna świata, spotykam się z ludźmi, nie odmawiam sobie prawa do miłości i do życia... Każdy człowiek potrzebuje, by myśleć o sobie, by realizować siebie i swoje marzenia, tyle że czasem droga spełnienia siebie będzie inna niż ta planowana.

Mówię to ja, którą życie doświadczyło i wciąż doświadcza. Nie jestem marzącą idealistką, beztroskim, nieświadomym i chowanym pod kloszem człowiekiem. Jak każdy, noszę swój bagaż - wcale nie taki mały - lecz wiem, co ma w życiu prawdziwą wartość i będę o to walczyć.