Czym jest dla mnie wiara, czym chrześcijaństwo, czym Kościół, kim Jezus. Co
zawiera się w tych hasłach. Z całą pewnością nie są one tylko pustymi sloganami, ale
w moim życiu wartością szczególną. Nie jakąś tam sentymentalną i dziecięcą, jak
wiara w przeciskającego się przez komin Świętego Mikołaja. Lecz wiążą się ze
świadomym wyborem.
Można powiedzieć, wartości te odziedziczyłam w spadku; to właśnie rodzina
jako pierwsza pokazała mi, że w wierze i religii nie chodzi o doktrynę i ślepe
zachowywanie zasad, ale o bycie człowiekiem, po prostu człowiekiem. Odkąd
pamiętam, w moim domu nie było tematów tabu. Nieustannie toczyło się dyskusje,
podawało w wątpliwość niezaprzeczalne kwestie – po to, by wybierać świadomie, nie
bezmyślnie, „za tłumem”. Celem formacji młodego człowieka nigdy nie było wgranie
w niego mechanizmu ślepego posłuszeństwa, lecz przygotowanie go do
samodzielności i odpowiedzialności. Jako nastolatce nie mówiono mi o której godzinie
mam wrócić w domu, a jeśli potrafiłam podać sensowny argument, wolno mi było – w
drodze wyjątku – pójść na wagary. Ufano mi i traktowano jak człowieka zdolnego do
podejmowania wyborów – lepszych, bądź gorszych, ale zawsze z założeniem, że będę
ponosić konsekwencje własnych decyzji. Bez wątpienia, by dać mi ów kredyt
zaufania, najpierw trzeba było umocnić we mnie kapitał mądrości, roztropności i
wrażliwości. Temu służyły wszystkie rozmowy, czytanie Biblii od najwcześniejszych
lat i opowiadanie o Bogu w sposób pozwalający się Nim zachwycić. Krok po kroku
pokazywano mi piękno określonej drogi – wszak wychowanie obejmuje również
kształtowanie konkretnych postaw i wzorców zachowań – lecz potem odważnie
pozwolono mi samej odkryć Prawdę, pójść za Nią i być Jej wierną z własnego,
nieprzymuszonego wyboru. Bo w moim domu tolerancji nie było tylko dla jednego –
dla bezrefleksyjnego przechodzenia przez życie.
Moja szeroko pojęta rodzina łączy w sobie mniej lub bardziej wiernych
katolików, sceptycznych agnostyków i zagorzałych ateistów. W naszych szeregach
mamy również geja i osobę transpłciową. Wspólnym mianownikiem dla tego, co –
zdawać by się mogło – powinno dzielić jest szacunek, który sprawia, że jesteśmy
prawdziwie razem. Najbardziej ortodoksyjną w wierze była moja nieżyjąca już babcia.
Jeżeli ktoś obierał drogę, która według jej systemu wartości nie była tą najlepszą, nie
omieszkała wyrazić swojej opinii. Jak każdy miała prawo mówić na głos o tym, w co
wierzy i czym żyje, ale w żaden sposób nikogo nie wykluczała. Mam taką gorzką
refleksję, że kościoły są dziś puste, a u mojej babci co niedzielę było gwarno. Do
samej śmierci nas ewangelizowała. Jej świadectwo, a także świadectwo moich
rodziców, nauczyło mnie dawania bez patrzenia na to, co dostanę w zamian,
poświęcenia dla drugiego człowieka, nawet wtedy, gdy jest mi to „nie na rękę”,
dzielenia się tym, co mam, nawet jeżeli nie mam prawie nic. Nauczyło mnie też bycia
prawdziwą, odważną i wdzięczną. W końcu przywiodło mnie do skończenia studiów
teologicznych i fascynacji Jezusem, którego umiłowałam i wybrałam na swojego
Boga. Miałam wokół siebie ludzi, którzy własnym życiem dawali świadectwo piękna i
sensu katolickiej wiary, którzy byli w tej wierze spójni, szczerzy i prawdziwi, chociaż
niepozbawieni słabości.
Kościół winien być jak dom rodzinny – przygarniający. Mówi się, że jest
powszechny, że miejsce w nim jest dla każdego. Czy jednak na pewno? Czy dla osób
homo- i transseksualnych również? Nie twierdzę, że należy zmienić nauczanie
Kościoła dotyczące małżeństwa i rodziny, lecz powiedzmy sobie szczerze – rzucane z
niejednej ambony hasła o „tęczowej zarazie” są jak eksmisja z domu; są odrzucaniem,
co więcej – odrzucaniem w imię Boga. W imię Boga, który nigdy nikogo nie odtrącił.
Kościół, podobnie jak rodzina, oddziałuje na swoich wiernych, kształtuje w nich
pewne postawy. Dobrze, gdyby było to wychowywanie do samodzielnej refleksji.
Niestety, wskutek sukcesywnego prezentowania oblicza Boga-selekcjonera,
jednocześnie zaś promowania obrazu kleru, który „zawsze ma rację”, nie tylko sami
hierarchowie stają się skłonni do „zamiatania brudów pod dywan”, ale i świecka część
wspólnoty nie zawsze chce dawać wiarę skrzywdzonym. Zabieranie głosu przez osoby
medialne, w szczególności duchowne, zbyt często skutkuje w ostatnim czasie (słuszną)
kpiną. Co gorsza, takie swoiste expose, będące niejednokrotnie wyrazem braku
kompetencji i wrażliwości oraz niezrozumienia tematu, częstokroć uderza w
skrzywdzone osoby, których zagadnienie bezpośrednio dotyczy. Nie mam tu na myśli
wyłącznie problemu nadużyć seksualnych, czy też zbytniego zaangażowania księży w
politykę (konkubinat państwa i Kościoła, to osobna, niebagatelna kwestia). Wśród
duszpasterzy nie brak internetowych rekolekcjonistów, którzy zdążyli wyrobić sobie
dobrą renomę krzepiącym słowem. Bywa jednak, że w pewnym momencie swoim
autorytetem zaczynają „podawać do wierzenia” osobiste poglądy, nierzadko będące
przejawem religijnego fundamentalizmu, czy nawet wręcz fideizmu dezawuującego
niezaprzeczalne zdobycze nauki w dziedzinie rozwoju człowieka. Wtedy struktura
hierarchiczna, stanowiąca konstrukcję organizacyjną Kościoła, a charakteryzująca się
wyraźną linią podporządkowania, winna zadziałać jak dobre narzędzie do redukcji
oddziaływania tych, którzy swoimi publicznymi wystąpieniami wystawiają
chrześcijaństwo na pośmiewisko. Tyle że tak się nie dzieje, zaś wśród odbiorców nie
brak przyklaskujących tego rodzaju wypowiedziom. To ci sami, którzy zatykają uszy
na krzyk ofiar przemocy seksualnej, bo myśl, że udziałem osoby konsekrowanej
mogłoby być aż tak wielkie zło, obróciłaby w gruzy ich religijne życie.
Nie utożsamiam religijności z życiem duchowym. Można przez całe życie być
człowiekiem religijnym i nawet nie otrzeć się o duchowość. Kiedy spotykam się z
bezwzględną, skostniałą, niemiłosierną i oceniającą postawą wśród szeregowych
katolików, zastanawiam się, czy to nie zasługa pseudo-duchowej formacji, którą
otrzymali w trakcie katechezy szkolnej oraz tej z ambony. I o to również mam żal do
Kościoła – o kształtowanie postawy religijnej, a tak mało duchowej; o czynienie z
ludzi niewolników Boga. Gdyby Bóg chciał mieć niewolników, nie dałby człowiekowi
wolnej woli. Pomóżcie ludziom być po prostu ludźmi, a sami odkryją jak piękne i
mądre jest w swej istocie chrześcijaństwo. Weźmy chociażby Dekalog, stanowiący
zgoła uniwersalne prawo naturalne. Miej swój system wartości i żyj w zgodzie z nim;
szanuj rodziców; szanuj ludzi; jeśli masz coś przeciw komuś, powiedz mu to w twarz,
a nie za plecami; nie kradnij; nie zabijaj; nie krzywdź; nie traktuj drugiego człowieka i
jego cielesności instrumentalnie; nie traktuj tak również siebie; bądź wierny i lojalny.
Życie według powyższych zasad niepodważalnie przynosi wolność i spokój, dokładnie
tak, jak powiedział św. Paweł – ku wolności wyswobodził nas Chrystus (Ga5,1). Ale to
samo można przekazać w zupełnie inny sposób. Nie wolno Ci tego, nie wolno
tamtego, musisz to… I wtedy religia jest jak zniewolenie. A wystarczy przenieść
akcent na realizację miłości, bo czyż nie tym są właśnie Przykazania Boże –
konkretyzacją pozostawionego nam przez Jezusa wezwania do miłości Boga i
bliźniego? Zbyt często można odnieść wrażenie, że wiara, to przede wszystkim
moralność. Tymczasem chodzi o żywy kontakt człowieka z Bogiem, o to, by
przekroczyć prawo i dojść do rdzenia, doświadczyć treści. Właściwa formacja
duchowa, to taka formacja, która daleka jest od ślepego przyjmowania prawd
głoszonych przez ludzi – nawet tych obdarzonych największym autorytetem. To
praktyka świadomego wyboru, poprzedzonego również pewną dozą krytycznego
myślenia (nie mylić z krytykanctwem). Wierni, którzy jej nie otrzymali, mogą czuć się
zagubieni w obecnym moralnym chaosie (co innego głosimy, czym innym żyjemy).
Skala, jaką przybrały przestępstwa na tle seksualnym wśród kleru, statystyki,
które mówią o tym, że nawet 15 % księży ma dzieci, zatrważająca liczba biskupów
traktujących swój „święty urząd” jako „świetny biznes” do dorobienia się (choćby
pałacu na emeryturze), deklamatorzy sloganów, o których Jezus mówił: Biada wam,
uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy, bo zamykacie królestwo niebieskie przed
ludźmi. Wy sami nie wchodzicie i nie pozwalacie wejść tym, którzy do niego idą (Mt
23, 13) – wszystko to sprawia, że chociaż nie straciłam wiary w samego Boga, powoli
tracę wiarę w Jego obecność w Kościele. Czuję się niczym dziecko, które musi patrzeć
na matkę krzywdzoną przez ojca; na matkę, która nie potrafi brutala wyrzucić za
drzwi, lecz pozwala, by ten krzywdził i ją i ich dzieci. Wobec niemocy matki dziecku
pozostaje tylko z żalem opuścić i jedno i drugie – toksycznego ojca, a także matkę
oraz rodzeństwo, których wcale zostawiać nie chce. Bo Kościół jest, a przynajmniej
powinien być dla nas jak bezpieczny dom. Tego pragniemy, oczekujemy, a nawet – w
imię Chrystusa – wręcz żądamy!
Myślę, że gdyby Jezus pojawił się dziś na ziemi, powywracałby stoły na
niejednej księżowskiej imprezie, jak onegdaj w świątyni. Kościół traci wiarygodność
przez to, że nie potrafi konsekwentnie się oczyszczać. Ukrywanie prawdy i udawanie
w imię nie-gorszenia, że zło go nie dotyczy, bo przecież jest święty, prowadzi do
jeszcze większego zła i zgorszenia. Świętość Kościoła winna wyrażać się w jego
klarowności. Tylko w ten sposób może odbudować zaufanie i autorytet. Coraz częściej
mówi się o dwóch Kościołach, lecz dystansowanie się od tego, co nie należy do
Jezusowego nauczania, a mimo to wychodzi z ust ludzi Kościoła i to nierzadko
zajmujących wysokie pozycje w samej jego strukturze, to jednak za mało. Warto
szukać przestrzeni i parafii, która będzie nas wewnętrznie budować, w której
będziemy czuć się pokrzepieni, również słowem ludzkim. Ale to nie załatwia sprawy –
znaleźć swój spokojny kąt i udawać, że w drugim pokoju nie dzieje się dramat.
Świadomość istnienia dobrych i „fajnych” księży nie wystarczy. Kościół musi być
jeden – z jednego kawałka. Jeśli w jakiejś części swojego Ciała sprzeniewierza się
deklarowanym ideom, a jednocześnie w porę nie amputuje zatrutego elementu,
trucizna, niczym gangrena, rozprzestrzenia się czyniąc martwym cały Organizm.
Uczciwym się jest lub nie jest. Nie można być uczciwym po części. To rozdwojenie,
ten brak spójności sprawia, że Kościół przestaje być autentyczny, przestaje jawić się
jako depozytariusz Sprawiedliwości, Prawdy i Dobra. Próby kamuflażu prawdy są jak
odbieranie nam inteligencji, są pozbawianiem nas możliwości racjonalnego osądu
rzeczywistości. Wstyd mi wobec niemocy i tchórzostwa hierarchów, którzy dawno
powinni oczyścić swoje struktury z wilków w owczej skórze. Nie przyjmuję roli
oskarżyciela. Wypowiadam się z pozycji dziecka, które przestało czuć się bezpiecznie
w swoim domu. Nie oczekuję od Kościoła świętości rozumianej jako bezgrzeszność.
Domagam się natomiast uczciwości; tego, by stanął w prawdzie wobec siebie i swoich
wiernych, by nieustannie korygował kierunek, w którym zmierzać powinien. W
przeciwnym razie stanie się niczym smutny, opuszczony dom. Jeżeli Kościół ma się
podnieść, musi zająć jednoznaczne stanowisko wobec zła, a także podjąć konkretne i
konsekwentne działania zmierzające do wyeliminowania haniebnych czynów ludzi w
swoich szeregach. Czy Kościół jest gotowy zapłacić za swoje błędy? Przyznać, że w
wielu przestrzeniach nie żyje zasadami, które głosi? Naprawić normatywny chaos i
zgorszenie, którego sam jest twórcą?