niedziela, 3 kwietnia 2016

Kolejowe sentymenty


Jako że mój samochód wymagał niewielkiej naprawy, do centrum udałam się koleją miejską. Gdy tak stałam na peronie, na torze pojawił się pociąg towarowy. Mimowolnie zaczęłam liczyć wagony. Uśmiechnęłam się w duchu i wspomnienia z dzieciństwa wróciły jak żywe.

Mój nieżyjący od 19 lat tata pracował na kolei. Ponieważ zajmował wysokie rangą stanowisko, całej naszej rodzinie przysługiwały darmowe przejazdy I klasą! Utarło się, że latem tata zabierał mnie w swoje rodzinne strony na krańcach wschodnich, mama zaś zostawała z dwójką mojego rodzeństwa w domu.

Tata był typem człowieka nie odkładającego spraw na później. Skoro czekała nas długa podróż, wyruszyć należało skoro świt! Pobudka o 5 nie stanowiła dla mnie - na ogół śpiocha - problemu, gdyż z ekscytacji i tak nie mogłam zasnąć. W drodze nieodłącznie towarzyszył nam brukowiec i obowiązkowo gorzka czekolada! Tata potrafił dobijać się o "swoje", co niekiedy budziło grozę. Gdy ekspres podjeżdżał na stacje, łapał za klamkę i biegł razem z maszyną (wciąż w ruchu!) aż do wyhamowania. Niczym dzisiejsze moherowe berety pędził na łowy, w poszukiwaniu idealnego miejsca dla nas. Był to najbardziej stresujący moment. Ledwo za nim nadążałam, drżąc najpierw, czy nie wpadnie pod pociąg, a potem, czy go nie zgubię. Do dziś nie rozumiem tej gorączki, zwłaszcza, że pierwszą klasą podróżowało niewielu ludzi i przeważnie mieliśmy dla siebie cały przedział. Tak czy siak w jakimś stopniu przejęłam od niego tę zawziętość.

Pierwszą przesiadkę mieliśmy w Warszawie. Na kolejny pociąg trzeba było czekać aż 2 godziny. W dobie smartfonów - do przeżycia, ale wtedy? Okazuje się, że też. Ludzie chyba byli bardziej cierpliwi. Podróż miała swoje prawa i nikt z tym nie dyskutował. Tata kupował szneka i spokojnie siedział na ławeczce. Ja również się nie nudziłam. Ba! Miałam frajdę na miarę wesołego miasteczka, bowiem przez 2 godziny jeździłam w górę i w dół ruchomymi schodami. Urządzenia tego typu mamy dziś niemal w każdym centrum handlowym i na każdym większym dworcu. Wszelako w tamtym czasie była to atrakcja jedynie na miarę Warszawy. Czas szybko mijał i zanim się obejrzeliśmy siedzieliśmy już w kolejnym pociągu.


W Ciechanowcu (nie mylić z Ciechanowem!) zmienialiśmy środek lokomocji na PKS. W mojej głowie nie utkwiły żadne przejmujące sceny walki. Z drugiej strony prawie zawsze siedzieliśmy na pierwszych miejscach, zatem i tu tata musiał wykazać się siłą przebicia. Jazda autokarem nie "kręciła" mnie tak, jak podróż pociągiem, toteż z radością witałam nasz kolejny przystanek - Perlejewo. Był to półmetek naszej długiej drogi. Do celu pozostało zaledwie 7 km, byliśmy jednak zbyt zmęczeni, żeby iść taki kawał z bagażami. Na kolejny PKS, który wiózł nas niespełna 10 minut, przyszło nam nie raz czekać dobrą godzinę. Na szczęście sklep spożywczy był dobrze zaopatrzony w lody. W Twarogach - Trąbnicy żegnaliśmy cywilizację i ostatnie 2 km przebywaliśmy polną drogą prosto do Miodus - Inochów.


Tutaj życie toczyło się zupełnie innym trybem. Każdego ranka budziły mnie odgłosy z pobliskiej mleczarni. Domownicy ruszali w pole, do obiadu byłam więc zdana na siebie. Tata własnoręcznie zorganizował mi kącik do gry w kosza. Niefortunnie jedyna dostępna piłka przeznaczona była do gry w siatkę, ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Podjęłam oczywiście kilka prób pomocy w zbiorach, niestety wychodziło mi jedynie zbieranie prosto do buzi. Wszystko co ponad, było zbyt męczące dla miejskiej księżniczki. Aczkolwiek jedno szło mi dobrze - przyprowadzanie krów z pola na wieczorne dojenie. Właściwie wystarczyło tylko odczepić haki. Bydło samo świetnie znało drogę do domu. Tam tata - wychowany przecież na wsi - doił krówki, ja zaś ciepłym mleczkiem karmiłam kotki ...i siebie! Czułam się bezpiecznie i - mimo braku kanalizacji oraz sklepu spożywczego (ten bowiem nawiedzał wioskę dwa razy w tygodniu) - było mi tam cudownie. Tym niemniej z wielką radością wracałam do cywilizacji.

Jeszcze za życia taty rodzina z Miodus przeniosła się do Stanów Zjednoczonych, zaś po jego śmierci skończyły się dobre czasy i bezpłatne bilety kolejowe. Na horyzoncie pojawiło się jednak nowe miejsce, które co roku zaczęłam odwiedzać - Poznań. Mieszkała tam moja "stara ciotka". Kobieta bezdzietna i samotna, zgorzkniała i upierdliwa do granic możliwości. Aliści w głębi duszy miała dobre serce i tak bardzo pragnęła towarzystwa, że gotowa była opłacić podróż w obie strony każdemu, kto tylko zechce ją odwiedzić. Korzystałam z tej możliwości bodajże jako jedyna. Nikt inny nie byłby w stanie zdzierżyć humorów cioci Ziuty, choćby tylko przez tydzień. Ciocia oczywiście starała się zapewnić mi codzienne urozmaicenia w postaci najróżniejszych wypadów. Jednak największą atrakcją tej wycieczki była dla mnie jazda pociągiem ...zwłaszcza z powrotem do domu! 

Pół roku temu odeszła i ciocia Ziuta. A jednak nie odejdą w niepamięć moje sentymentalne podróże. Ostatnią - do Miodus - odbyłam ...w internecie. Umożliwiła mi to satelitarna mapa Polski Google Maps. Nie sądziłam, że będzie mi dane zobaczyć ten domek z tak bliska. Zdjęcia są z 2014 roku. Przez 20 lat nic się tam nie zmieniło!

Miodusy Inochy leżą w województwie podlaskim, w powiecie siemiatyckim, w gminie Perlejewo. Wieś została założona w wieku XV. Jak podają źródła pod koniec XIX wieku liczyła 15 domów i 81 mieszkańców (40 mężczyzn i 41 kobiet). Z kolei w roku 1921 w 25 domach żyło 108 mieszkańców, w tym 1 prawosławny i 9 żydów.

Miodusy Inochy z lotu ptaka:


Cel naszej podróży:


Jedyny nowy szczegół - znak przejścia dla pieszych:


Wejście na posesje; po lewej stronie kuchnia letnia:


Drogą po prawej stronie przyprowadzałam z pola krowy:


Pobliska mleczarnia:



Dom po przekątnej, zamieszkiwany był przez panią Mioduszewską, którą to odwiedzał o rok ode mnie młodszy wnuk - Marcin. Ma się rozumieć, dywagacje na temat naszego przyszłego małżeństwa nie miały końca!
Co się stało z owym Marcinem? Tego niestety nie wiem.
Jedno jest pewne - ożenek do skutku nie doszedł


Chciałabym kiedyś tam wrócić i zobaczyć to miejsce na żywo. Może udałoby się znaleźć kogoś, kto jeszcze pamięta Józefa z Gdańska, odwiedzającego państwa Niemyjskich z córką Basią...


12 komentarzy:

  1. Ale się wzruszyłam, aż mi oczy zwilgotniały. czas tak szybko upływa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też.. Musiałam napisać ten post, aby uświadomić sobie, że brakuje mi taty i tęsknię za nim, choć do ideału sporo mu brakowało!

      Usuń
  2. Piękna głusza, choć nie koniec cywilizacji, skoro stoi tam znak przejścia dla pieszych:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten znak zdziwił i mnie, zwłaszcza, że domów raczej nie przybyło..

      Usuń
  3. jeździłyśmy na wakacje w tym samym czasie... tylko, że my nie mieliśmy darmowych przejazdów kolejowych i moj tata zawsze walczył o miejsce w drugiej klasie.. do dziś czuję ten stres!
    wieś nasza nie nazywała się Miodusy ale wyglądała podobnie i podobne atrakcje posiadała ;)
    echhhhhhh.... stare, dobre czasy!
    zafundowałaś mi sentymentalną podróż i wielkie wzruszenie...
    Serdeczności :***

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Stare dobre czasy.. Nie wiem czy bym się tam dzis odnalazła - z "wygódką" :-)

      Usuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  5. Witam. Mieszkam 2km od tej wsi

    OdpowiedzUsuń
  6. Witam. Mieszkam 2km od tej wsi

    OdpowiedzUsuń
  7. A ja mieszkam 2km od tej wsi :p

    OdpowiedzUsuń