Jako że mój samochód wymagał niewielkiej naprawy, do centrum udałam się koleją miejską. Gdy tak stałam na peronie, na torze pojawił się pociąg towarowy. Mimowolnie zaczęłam liczyć wagony. Uśmiechnęłam się w duchu i wspomnienia z dzieciństwa wróciły jak żywe.
Mój nieżyjący od 19 lat tata pracował na kolei. Ponieważ zajmował wysokie rangą stanowisko, całej naszej rodzinie przysługiwały darmowe przejazdy I klasą! Utarło się, że latem tata zabierał mnie w swoje rodzinne strony na krańcach wschodnich, mama zaś zostawała z dwójką mojego rodzeństwa w domu.
Tata był typem człowieka nie odkładającego spraw na później. Skoro czekała nas długa podróż, wyruszyć należało skoro świt! Pobudka o 5 nie stanowiła dla mnie - na ogół śpiocha - problemu, gdyż z ekscytacji i tak nie mogłam zasnąć. W drodze nieodłącznie towarzyszył nam brukowiec i obowiązkowo gorzka czekolada! Tata potrafił dobijać się o "swoje", co niekiedy budziło grozę. Gdy ekspres podjeżdżał na stacje, łapał za klamkę i biegł razem z maszyną (wciąż w ruchu!) aż do wyhamowania. Niczym dzisiejsze moherowe berety pędził na łowy, w poszukiwaniu idealnego miejsca dla nas. Był to najbardziej stresujący moment. Ledwo za nim nadążałam, drżąc najpierw, czy nie wpadnie pod pociąg, a potem, czy go nie zgubię. Do dziś nie rozumiem tej gorączki, zwłaszcza, że pierwszą klasą podróżowało niewielu ludzi i przeważnie mieliśmy dla siebie cały przedział. Tak czy siak w jakimś stopniu przejęłam od niego tę zawziętość.
Pierwszą przesiadkę mieliśmy w Warszawie. Na kolejny pociąg trzeba było czekać aż 2 godziny. W dobie smartfonów - do przeżycia, ale wtedy? Okazuje się, że też. Ludzie chyba byli bardziej cierpliwi. Podróż miała swoje prawa i nikt z tym nie dyskutował. Tata kupował szneka i spokojnie siedział na ławeczce. Ja również się nie nudziłam. Ba! Miałam frajdę na miarę wesołego miasteczka, bowiem przez 2 godziny jeździłam w górę i w dół ruchomymi schodami. Urządzenia tego typu mamy dziś niemal w każdym centrum handlowym i na każdym większym dworcu. Wszelako w tamtym czasie była to atrakcja jedynie na miarę Warszawy. Czas szybko mijał i zanim się obejrzeliśmy siedzieliśmy już w kolejnym pociągu.
Pierwszą przesiadkę mieliśmy w Warszawie. Na kolejny pociąg trzeba było czekać aż 2 godziny. W dobie smartfonów - do przeżycia, ale wtedy? Okazuje się, że też. Ludzie chyba byli bardziej cierpliwi. Podróż miała swoje prawa i nikt z tym nie dyskutował. Tata kupował szneka i spokojnie siedział na ławeczce. Ja również się nie nudziłam. Ba! Miałam frajdę na miarę wesołego miasteczka, bowiem przez 2 godziny jeździłam w górę i w dół ruchomymi schodami. Urządzenia tego typu mamy dziś niemal w każdym centrum handlowym i na każdym większym dworcu. Wszelako w tamtym czasie była to atrakcja jedynie na miarę Warszawy. Czas szybko mijał i zanim się obejrzeliśmy siedzieliśmy już w kolejnym pociągu.
W Ciechanowcu (nie mylić z Ciechanowem!) zmienialiśmy środek lokomocji na PKS. W mojej głowie nie utkwiły żadne przejmujące sceny walki. Z drugiej strony prawie zawsze siedzieliśmy na pierwszych miejscach, zatem i tu tata musiał wykazać się siłą przebicia. Jazda autokarem nie "kręciła" mnie tak, jak podróż pociągiem, toteż z radością witałam nasz kolejny przystanek - Perlejewo. Był to półmetek naszej długiej drogi. Do celu pozostało zaledwie 7 km, byliśmy jednak zbyt zmęczeni, żeby iść taki kawał z bagażami. Na kolejny PKS, który wiózł nas niespełna 10 minut, przyszło nam nie raz czekać dobrą godzinę. Na szczęście sklep spożywczy był dobrze zaopatrzony w lody. W Twarogach - Trąbnicy żegnaliśmy cywilizację i ostatnie 2 km przebywaliśmy polną drogą prosto do Miodus - Inochów.
Tutaj życie toczyło się zupełnie innym trybem. Każdego ranka budziły mnie odgłosy z pobliskiej mleczarni. Domownicy ruszali w pole, do obiadu byłam więc zdana na siebie. Tata własnoręcznie zorganizował mi kącik do gry w kosza. Niefortunnie jedyna dostępna piłka przeznaczona była do gry w siatkę, ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Podjęłam oczywiście kilka prób pomocy w zbiorach, niestety wychodziło mi jedynie zbieranie prosto do buzi. Wszystko co ponad, było zbyt męczące dla miejskiej księżniczki. Aczkolwiek jedno szło mi dobrze - przyprowadzanie krów z pola na wieczorne dojenie. Właściwie wystarczyło tylko odczepić haki. Bydło samo świetnie znało drogę do domu. Tam tata - wychowany przecież na wsi - doił krówki, ja zaś ciepłym mleczkiem karmiłam kotki ...i siebie! Czułam się bezpiecznie i - mimo braku kanalizacji oraz sklepu spożywczego (ten bowiem nawiedzał wioskę dwa razy w tygodniu) - było mi tam cudownie. Tym niemniej z wielką radością wracałam do cywilizacji.
Jeszcze za życia taty rodzina z Miodus przeniosła się do Stanów Zjednoczonych, zaś po jego śmierci skończyły się dobre czasy i bezpłatne bilety kolejowe. Na horyzoncie pojawiło się jednak nowe miejsce, które co roku zaczęłam odwiedzać - Poznań. Mieszkała tam moja "stara ciotka". Kobieta bezdzietna i samotna, zgorzkniała i upierdliwa do granic możliwości. Aliści w głębi duszy miała dobre serce i tak bardzo pragnęła towarzystwa, że gotowa była opłacić podróż w obie strony każdemu, kto tylko zechce ją odwiedzić. Korzystałam z tej możliwości bodajże jako jedyna. Nikt inny nie byłby w stanie zdzierżyć humorów cioci Ziuty, choćby tylko przez tydzień. Ciocia oczywiście starała się zapewnić mi codzienne urozmaicenia w postaci najróżniejszych wypadów. Jednak największą atrakcją tej wycieczki była dla mnie jazda pociągiem ...zwłaszcza z powrotem do domu!
Jeszcze za życia taty rodzina z Miodus przeniosła się do Stanów Zjednoczonych, zaś po jego śmierci skończyły się dobre czasy i bezpłatne bilety kolejowe. Na horyzoncie pojawiło się jednak nowe miejsce, które co roku zaczęłam odwiedzać - Poznań. Mieszkała tam moja "stara ciotka". Kobieta bezdzietna i samotna, zgorzkniała i upierdliwa do granic możliwości. Aliści w głębi duszy miała dobre serce i tak bardzo pragnęła towarzystwa, że gotowa była opłacić podróż w obie strony każdemu, kto tylko zechce ją odwiedzić. Korzystałam z tej możliwości bodajże jako jedyna. Nikt inny nie byłby w stanie zdzierżyć humorów cioci Ziuty, choćby tylko przez tydzień. Ciocia oczywiście starała się zapewnić mi codzienne urozmaicenia w postaci najróżniejszych wypadów. Jednak największą atrakcją tej wycieczki była dla mnie jazda pociągiem ...zwłaszcza z powrotem do domu!
Pół roku temu odeszła i ciocia Ziuta. A jednak nie odejdą w niepamięć moje sentymentalne podróże. Ostatnią - do Miodus - odbyłam ...w internecie. Umożliwiła mi to satelitarna mapa Polski Google Maps. Nie sądziłam, że będzie mi dane zobaczyć ten domek z tak bliska. Zdjęcia są z 2014 roku. Przez 20 lat nic się tam nie zmieniło!
Miodusy Inochy leżą w województwie podlaskim, w powiecie siemiatyckim, w gminie Perlejewo. Wieś została założona w wieku XV. Jak podają źródła pod koniec XIX wieku liczyła 15 domów i 81 mieszkańców (40 mężczyzn i 41 kobiet). Z kolei w roku 1921 w 25 domach żyło 108 mieszkańców, w tym 1 prawosławny i 9 żydów.
Chciałabym kiedyś tam wrócić i zobaczyć to miejsce na żywo. Może udałoby się znaleźć kogoś, kto jeszcze pamięta Józefa z Gdańska, odwiedzającego państwa Niemyjskich z córką Basią...
Miodusy Inochy leżą w województwie podlaskim, w powiecie siemiatyckim, w gminie Perlejewo. Wieś została założona w wieku XV. Jak podają źródła pod koniec XIX wieku liczyła 15 domów i 81 mieszkańców (40 mężczyzn i 41 kobiet). Z kolei w roku 1921 w 25 domach żyło 108 mieszkańców, w tym 1 prawosławny i 9 żydów.
Miodusy Inochy z lotu ptaka:
Cel naszej podróży:
Jedyny nowy szczegół - znak przejścia dla pieszych:
Wejście na posesje; po lewej stronie kuchnia letnia:
Drogą po prawej stronie przyprowadzałam z pola krowy:
Pobliska mleczarnia:
Dom po przekątnej, zamieszkiwany był przez panią Mioduszewską, którą to odwiedzał o rok ode mnie młodszy wnuk - Marcin. Ma się rozumieć, dywagacje na temat naszego przyszłego małżeństwa nie miały końca!
Co się stało z owym Marcinem? Tego niestety nie wiem.
Jedno jest pewne - ożenek do skutku nie doszedł.
Chciałabym kiedyś tam wrócić i zobaczyć to miejsce na żywo. Może udałoby się znaleźć kogoś, kto jeszcze pamięta Józefa z Gdańska, odwiedzającego państwa Niemyjskich z córką Basią...