czwartek, 17 grudnia 2015

Odwaga cywilna

W swoim ostatnim poście poruszyłam temat zapraszania osób samotnych na Święta. Nieledwie kilka dni później miałam okazję przekonać się, że pomoc drugiemu człowiekowi to trochę więcej, niż tylko dobre chęci i serce. Jest coś jeszcze - coś, co prywatnie nazywam odwagą cywilną. Jak owo pojęcie rozumiem?

Każdy z nas jest inny. Lubię się czasem wystroić, cieszą mnie komplementy i zachwycone spojrzenia ludzi. Raduje mnie również partia pierwszego fletu w orkiestrze. Solówki to wielka odpowiedzialność, ale i duma zarazem. Jednak jakaś część mnie wcale nie chce wyróżniać się z tłumu. Bycie w centrum uwagi bywa zwyczajnie męczące. Któż z nas nie ma czasem ochoty założyć czapki niewidki? Dyskretnie zająć miejsca w autobusie, by podumać niezauważonym...

I tu dochodzimy do sedna. Wyciągnięcie ręki do drugiego człowieka, to nic innego jak wyjście z szeregu i skierowanie oczu na siebie. Trochę na wzór odważnego rycerza pędzącego na pomoc słabszym. Wszelako odwaga i szlachetność, to nie li tylko domena rycerza, lecz po prostu człowieka - zakładając, że z istoty jesteśmy jednak dobrzy. Mimo to o wiele łatwiej jest udawać, że nic nie widzimy. Niekoniecznie bierze się to z tzw. znieczulicy. Czasami czuję, że w środku cała wyrywam się ku bliźniemu, lecz kroku zrobić nie mogę; zupełnie jakby coś trzymało moje ciało w miejscu. Czy jest to nieśmiałość? Czy też próba uszlachetnienia jakiejś formy obojętności we mnie...

Opowiem Wam teraz, co przydarzyło mi się ostatniej niedzieli. Spóźniona na mszę, ukradkiem zasiadłam w ostatniej ławce. Jedna z dróg do parafii prowadzi przez las. Miejsce przede mną zajmował mężczyzna. Jako, że włosy i kurtkę pokryte miał zeschniętym igliwiem, domyśliłam się, iż musiał wybrać ową drogę na skróty. Poza tym wyglądał zupełnie schludnie. Nagle oczom moim ukazał się drobny szczegół - a właściwie całkiem spory - przyprawiający mnie o drżenie kolan. Otóż na kołnierzu jegomościa wygodnie rozparł się wielki, opancerzony robak. Zastanawiałam się nawet, czy nie jest to karaluch, lecz one zamiast lasu wybrałyby raczej domowe ciepełko.

Nic, co działo się wokół mnie, nie miało już znaczenia - choćby i najbardziej święte. Liczył się tylko ów robal. Jeśli stracę go z oczu, mój kołnierz może być następny. Zdarzyło mi się kiedyś wyciągać obcej kobiecie owada z włosów, sytuacja była jednak zgoła inna. Raz, że robaczek dużo mniejszy; dwa - okoliczności bardziej sprzyjające. W kościele cisza i skupienie. Gdybym zdecydowała się interweniować, zwróciłabym całą uwagę wiernych, zakłóciłabym powagę nabożeństwa. Fakt, iż pan był w podeszłym wieku, nie sprzyjał  sposobności dyskretnego załatwienia sprawy.  Przecież nie strząsnę robala na ławkę - jeszcze zawału dostanie! Staruszek, rzecz jasna, nie robal. Ten ostatni niech już lepiej siedzi tu, gdzie go mogę mieć na oku. Niebłahą kwestią było również to, czym mam owada zrzuc - przecież nie własną ręką! 

Stanęło na tym, że nie uczyniłam nic, by uratować człowieka z opresji. Siedziałam tylko jak na szpilkach, w duchu odliczając minuty do końca mszy. W pewnym momencie draństwo zaczęło się przemieszczać ...prosto pod kołnierz delikwenta. Mężczyzna musiał coś poczuć, bo podrapał się po szyi; ja natomiast opuściłam tylko głowę. Jednocześnie odczułam pewna ulgę. Bestia już mi nie zagraża - gdzie bowiem będzie jej tak dobrze, jak pod ciepłym odzieniem niczego nieświadomego nieszczęśnika!



1 komentarz:

  1. aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa.... !
    oprócz jednak drgawek na samą myśl o robactwie za własnym kołnierzem, rozbawił mnie ten post :DDDD
    zła kobieta ze mnie ... tak śmiać się z czyjegoś nieszczęścia... :)
    pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń